razie łyknęli już niejeden „drink“, gdyż twarze ich były rozgorączkowane nietylko od słońca; także wódka roztaczała nad nimi swą władzę.
Kapitan opuścił mostek i udał się na tylny pokład do sternika, aby mu udzielić kilku niezbędnych wskazówek. Kiedy to uczynił, odezwał się ten ostatni:
— Co pan sądzi, kapitanie, o tych drabach, którzy tam na przodzie siedzą przy kościach? Zdaje mi się, że należą oni do tego rodzaju ludzi, których nie widzi się chętnie na pokładzie.
— Tak i ja myślę, — odparł zapytany. — Podali się wprawdzie za „harvesterów“[1], udających się na Zachód, by się nająć do pracy na farmach, ale nie chciałbym być tym, u którego pytaliby o pracę.
— Well, sir. Ja nawet uważam ich za rzeczywistych trampów[2]. Może przynajmniej tu na pokładzie zachowają się spokojnie.
— Nie radziłbym im uprzykrzać się nam więcej, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Mamy na pokładzie dosyć rąk, by ich wszystkich wrzucić do starej, błogosławionej Arkanzas. Zresztą przygotujcie się do lądowania, bo w ciągu dziesięciu minut zobaczymy Lewisburg.
Kapitan wrócił na swój mostek, by wydać zwykłe rozkazy przy lądowaniu. Wkrótce ukazały się domy wspomnianej miejscowości, którą okręt pozdrowił przeciągłym świstem syreny. Z przystani dano znak, że steamer ma zabrać pakunki i pasażerów. Podróżni, znajdujący się dotąd pod pokładem, wyszli, aby zażyć choć tej krótkiej przerwy w nudnej podróży.