Przybyłem z Missouri z rzetelnym kontraktem w ręce. Żona i synowie byli ze mną; mieliśmy bydło, kilka koni, świnie i wielki wóz pełen sprzętów, gdyż byłem wcale zamożny. W pobliżu nie mieszkał żaden osadnik, ale też nie potrzebowaliśmy nikogo; mieliśmy wszak osiem rąk silnych i dostatecznie pracowitych. Wkrótce stanął barak; wykarczowaliśmy las pod uprawę i zaczęliśmy rolę obsiewać. Pewnego dnia zginęła mi krowa; udałem się do lasu, aby jej poszukać. Wtem usłyszałem uderzenia siekier; poszedłem za ich głosem i zobaczyłem sześciu rafterów, którzy ścinali moje drzewa. Przy nich leżała krowa; zastrzelili ją, aby ją pożreć. No, messurs, cobyście uczynili na mojem miejscu?
— Ubiłbym tych drabów, — odpowiedział jeden. — to zupełnie prawnie. Według praw Zachodu kradzież konia lub krowy podpada karze śmierci.
— Słusznie; ale ja tak nie zrobiłem. Mówiłem uprzejmie do tych ludzi i żądałem tylko, aby moją ziemię opuścili i zapłacili mi za krowę. Wyśmieli mię. A następnego dnia brakło drugiej krowy. Rafterowie ją ukradli. Kiedy znowu zaszedłem, była poćwiartowana, a pasy jej suszyły się na pemikan[1]. Groziłem, że zrobię użytek z przysługującego mi prawa i zażądałem odszkodowania. Wtedy jeden, który uchodził za ich dowódcę, podniósł broń na mnie. Roztrzaskałem mu ją kulą. Nie chciałem go ranić i celowałem w karabin. Potem pośpieszyłem, by przyprowadzić synów. We trzech nie obawialiśmy się wcale owych sześciu; kiedy jednak przyszliśmy, już ich nie było. Teraz naturalnie wskazana była ostrożność i przez parę dni nie oddalaliśmy się poza najbliższy obręb
- ↑ Suszone na słońcu mięso.