ować tu rafterzy, którzy znać Czarnego Toma?
— Tak, znamy go — odpowiedział stary Blenter.
— On pójść, żeby przynieść dla was pieniądze?
— Tak, miał je podjąć; a powróci pewnie w przeciągu tygodnia.
— On przyjść jeszcze prędzej. My więc być u właściwych ludzi, u rafterów, których szukać. Ogień mały zrobić, inaczej daleko widać; a także cicho mówić, bo daleko słychać.
Odrzucił koc, przystąpił do ogniska, a rozrzuciwszy polana, zgasił je, pozostawiając tylko kilka. Młody Indjanin pomagał mu w tem. Kiedy to zrobił, rzucił okiem do kotła i rzekł:
— Dać nam kawał mięsa, bo my daleko jechać i nic nie jeść.
Jego tak samowolne postępowanie wywołało naturalnie ździwienie u rafterów, to też stary Missouryjczyk zawołał tonem oburzenia:
— Ależ, człowiecze! Co ci wpadło do głowy? Przychodzisz do nas, jakby to miejsce tobie się tylko należało!
— My nic nie ośmielać się — brzmiała odpowiedź. — Czerwony mąż nie musieć być zły człowiek. Białe twarze się dowiedzieć.
— Ale kim ty jesteś właściwie? W każdym razie nie należysz do żadnego szczepu, żyjącego nad rzeką czy na prerji. Po twoim wyglądzie muszę przypuszczać, że przychodzisz z Nowego Meksyku. A może jesteś pueblo?
— Z Nowego Meksyku przychodzić, ale nie być pueblo[1]. Być wódz Tonkawa, nazywać się „Wielki Niedźwiedź“, a to być mój syn.
- ↑ Pueblo — osada, osiadły.