pozwalał mu biec, jak i dokąd chciał. To też zwierzę przeszło kilka dolin, wspięło się potem na pagórek, znowu zbiegło truchtem nadół, czasem puszczało się dobrowolnie kłusem, to znowu szło powolniej, — słowem, ów człowiek w korkowym hełmie o arcygłupiej twarzy nie miał widocznie żadnego określonego celu, ale zato tem więcej wolnego czasu.
Nagle koń stanął i nastawił uszu, a jeździec wzdrygnął się lekko, bo przed nim dał się słyszeć ostry, rozkazujący głos:
— Stop! Ani kroku dalej, bo strzelam! Kto jesteście master?
Jeździec podniósł głowę, spojrzał przed siebie, za siebie, spojrzał w prawo i w lewo, ale nigdzie nie było widać żadnego człowieka. Jednak twarz jego ani drgnęła; zdjął pokrywę z owej długiej puszki blaszanej w formie wałka, która wisiała na przodzie siodła, wytrząsnął z niej dalekowidz, i rozłożył go tak, że wyciągnął się na pięć stóp może, przymrużył lewe oko, umieścił lunetę przed prawem, i... zwrócił ją ku niebu, które tak długo obserwował zupełnie poważnie i starannie, aż nie odezwał się wśród śmiechu ten sam głos:
— Złóżcie zpowrotem wasz teleskop astronomiczny! Ja siedzę nie na księżycu, lecz tu w dole na naszej poczciwej matce — ziemi. A teraz powiedźcie mi, skąd jedziecie?
Jeździec, posłuszny temu rozkazowi, złożył lunetę, wsadził ją do puszki, zamknął troskliwie i powoli, jakby się wcale nie śpieszył, poczem dopiero wskazał ręką poza siebie i odpowiedział:
— Stamtąd!
Strona:PL Karol May - Skarb w Srebrnem Jeziorze 01.djvu/138
Ta strona została skorygowana.