dziesięciu kroków od niej, Old Firehand dał rozkaz; strzały huknęły...
Zdawało się, jakby trampów, w pełnym galopie, wtrzymała lina pociągnięta wpoprzek. Utworzyli dziki kłąb, którego nie mogli dość szybko rozerwać. Stąd obrońcy farmy mieli czas powtórnie naładować i strzelali teraz w tą bezwładną masę nie salwami, lecz bez komendy i nieustannie. To rozgromiło trampów do ostatka, rozbiegli się, pozostawiając zabitych i rannych. Konie, puszczone luzem, biegły instynktownie ku farmie, gdzie otwarto bramę, aby je wpuścić. Kiedy później trampi próbowali zabrać ranionych, nie przeszkadzano im, bo był to akt miłosierdzia. Rannych przeniesiono, jak widać było z farmy, ku odległej grupie drzew, aby im tam przewiązać rany, o ile na to okoliczności pozwalały.
Tymczasem nadeszło południe i dzielnym obrońcom rozdano żywność i napój. Wkrótce ujrzano, że trampi, pozostawiwszy ranionych pod drzewami, oddalili się; odjechali w kierunku zachodnim.
— Co to, odchodzą? — zapytał Humply-Bill. — Otrzymali dobrą nauczkę i zrobiliby najmądrzej, gdyby sobie wzięli ją do serca.
— Ani im to w głowie, — odpowiedział ciotka Droll. Gdyby rzeczywiście poniechali swego zamiaru, to zabraliby rannych. Ja sądzę, że przypomnieli sobie teraz o trzodach, należących do farmy. Spójrzcie na dach! Tam stoi Old Firehand z lunetą w ręce. Obserwuje on drabów i myślę, że wkrótce otrzymamy rozkaz pójścia z pomocą pastuchom i Indjanom.
Przypuszczenie ciołki okazało się słusznem, bo nagle Old Firehand zawołał:
Strona:PL Karol May - Skarb w Srebrnem Jeziorze 02.djvu/017
Ta strona została skorygowana.