Strona:PL Karol May - Skarb w Srebrnem Jeziorze 02.djvu/084

Ta strona została skorygowana.

zabłysły, pozostał jednak spokojny; podszedł ku myśliwemu i wyciągnął do niego rękę. Ten przyciągnął go do swej szerokiej piersi, ucałował w oba policzki i odezwał się głosem wzruszonym, w którym dźwięczała radość:
— Mój przyjacielu! mój kochany bracie! Jakże się ździwiłem i uradowałem, zobaczywszy cię, gdyś nadjechał i zsiadał z konia! Jakżeż długo nie widzieliśmy się!
widziałem cię dziś o brzasku dnia, — odpowiedział Indjanin, — kiedy z tamtej strony rzeki przemknąłeś obok nas wśród mgły.
— I nie zawołałeś mnie?
— Mgła tak cię osłaniała, że nie mogłem dokładnie postaci rozpoznać, a ty przemknąłeś obok nas, jak burza po równinie.
— Musiałem prędko jechać, aby przybyć tu wcześniej, niż trampi. Również musiałem sam podjąć się tej jazdy, bo sprawa jest tak ważna, że nie mogłem jej nikomu innemu powierzyć. Nadciąga przeszło dwustu trampów.
— A więc się nie myliłem. Mordercy są szpiegami, idącymi przodem.
— Czy mogę się dowiedzieć, jak się ma sprawa z tymi ludźmi?
— Wódz Apaczów nie jest mężem języka, lecz czynu. Tu jednak stoi blada twarz, która wszystko dokładnie opowie.
Wskazał przytem na Hartleya, który przy wejściu Old Firehanda podniósł się z krzesła i jeszcze teraz przyglądał się z podziwem olbrzymowi. —
Kiedy wszyscy usiedli. Hartley opowiedział swe