możemy wiedzieć, jakie to miejsce chcecie jeszcze dzisiaj osiągnąć?
— Jedziemy do Elk-mountains.
— My także. To się znakomicie składa; możemy jechać razem.
Old Shatterhand nie powiedział ani słowa; dał Jemmy’emu znak pokryjomu, aby dalej prowadził swój egzamin, bo chciał odezwać się dopiero wtedy, gdy przyjdzie czas na niego.
— Dla mnie będzie to bardzo miło, — odpowiedział grubas. — Ale dokąd się potem udacie?
— Tegośmy jeszcze nie postanowili. Może nad Green-river, aby poszukać bobrów.
— To niewiele pewnie znajdziecie. Kto chce łapać tłuste ogony[1], ten musi iść dalej na północ. Jesteście więc traperami?[2]
— Tak. Ja nazywam się Knox, a mój towarzysz Hilton.
— A gdzie macie, master Knox, sidła na bobry, bez których przecież nie możecie ich łowić?
— Te skradli nam jacyś złodzieje, chyba Indjanie, tam wdole rzeki San Juan. Może natrafimy na jaki kamp, gdzie będziemy mogli nowe kupić. Czy myślicie, że możemy się do was przyłączyć?
— Nie mam nic przeciw temu, jeśli tylko moi towarzysze będą z tego zadowoleni.
— Dobrze, master. Czy możemy więc poznać wasze nazwiska?
— Dlaczego nie! Mnie nazywają grubym Jemmym. Mój sąsiad na prawo, to...
— Długi Davy, pewnie? — przerwał szybko Knox.