Teraz, oddawszy kalumet Old Shatterhandowi, podszedł do Knoxa i Hiltona, którzy leżeli jeszcze zupełnie tak, jak zostali powaleni.
— Do tych nie odnosi się moje przyrzeczenie, — powiedział. — Należą oni do morderców, bo poznaliśmy ich konie jako nasze. Szczęście dla nich, jeśli twoja ręka zabrała im duszę. — Czy są zabici?
— Nie, — odpowiedział Old Shatterhand, którego oku nie uszło, że ci dwaj w czasie rozmowy podnieśli raz ostrożnie głowy, aby się rozejrzeć. — Nie są zabici, udają tylko nieżywych, bo myślą, że ich pozostawimy.
— To niech się te psy podniosą, inaczej zmiażdżę ich pod nogami! — zawołał wódz, wymierzywszy każdemu z nich tak potężne kopnięcie, że zaniechali udawania nieprzytomnych i podnieśli się.
— Dziś rano umknęliście moim wojownikom, — odezwał się Wilk gniewnie. — Teraz oddał was Wielki Manitou w moje ręce i będziecie tak wyć przy palu męczeńskim za popełnione morderstwa, że usłyszą to wszystkie blade twarze w górach.
— Morderstwa? — zapytał Knox. — O tem nic nie wiemy. Kogo mieliśmy zabić?
— Milcz, psie! Znamy was, a te blade twarze, które przez was wpadły w nasze ręce, wiedzą, co uczyniliście!
Knox był człowiekiem chytrym; widział, że Old Shatterhand stoi nienaruszony i cały obok czerwonego, a Indjanie nie ważyli się porwać na tego sławnego człowieka. Kto znajdował się pod jego opieką, był równie bezpieczny przez nimi, jak on sam; dlatego drab wpadł na pewną myśl, którą uważał za jedyny ratunek. Old Shatterhand był białym, musiał więc ująć się za białym
Strona:PL Karol May - Skarb w Srebrnem Jeziorze 02.djvu/187
Ta strona została skorygowana.