i zręczni są ci biali, ale mamy poddostatkiem ludzi, aby ich rozgnieść. Dam ci trzystu wojowników, a przyprowadzisz mi te blade twarze żywcem. Ty sam masz pięćdziesięciu swoich, więc na każdego białego przypadnie siedmiu czerwonych. Musicie podejść ich i związać, zanim się obudzą. Weźcie tylko dosyć rzemieni! Powiedziałem! — Teraz chodź; wybiorę, kto ma wyruszyć z tobą.
Poszli od ogniska do ogniska. Wkrótce zebrało się trzystu ludzi, oraz pięćdziesięciu do pilnowania koni, których nie mogli przecież zabrać ze sobą aż do obozu białych. Wielki Wilk objaśnił wojownikom, o co chodzi, opisał im dokładnie okolicę i przedstawił plan napadu. Dosiedli koni.
Obrali dokładnie tę samą drogę, którą przybył Wielki Wilk, ale tylko do głównego kenjonu. Tam zsiedli z koni i pozotawili je pod opieką owych pięćdziesięciu. Przy takiej przewadze przedsięwzięcie to można było nazwać prawie zupełnie bezpiecznem. Szkopuły leżały jedynie w tem, że konie białych mogły zwietrzyć podkradających się czerwonych i przez niespokojne wierzganie lub głośne parsknięcie zdradzić ich. — Jak na to zaradzić? — Wódz wypowiedział to zdanie tak głośno, że słyszeli je otaczający. Jeden, schyliwszy się i zerwawszy jakąś roślinę, podał ją wodzowi:
— Tu jest pewny środek, aby oszukać ich powonienie.
Wódz poznał roślinę po zapachu. Była to szałwia. W kenjonie, którego dna słońce nie mogło dosięgnąć, rosła ta roślina masowo. Rada cyła dobra. Czerwoni natarli ręce i odzież szałwią. Nadto zuaważył Wielki Wilk, że lekki powiew wiatru szedł zdołu, a więc w korzystnym dla czerwonych kierunku. —
Strona:PL Karol May - Skarb w Srebrnem Jeziorze 03.djvu/099
Ta strona została skorygowana.