jak daleko można je dojrzeć; kiedy potem Yamba-Utahowie nadejdą, trawa już się podniesie i będzie stratowana tylko tam, którędy my pojedziemy.
Plan był znakomity. Myśliwi wrócili po śladach kornela może ze sto kroków, skropili trawę wodą i podnieśli ją, idąc powoli zpowrotem i ciągnąc za sobą po ziemi koce. Reszty miało dopełnić słońce; ktoby teraz nadszedł, sądziłby, że ma przed sobą tylko trop Old Firehanda i jego towarzyszy.
Jeńcy patrzyli na to w milczeniu. Wogóle od czasu wymarszu żaden z nich nie odezwał się słowem. To, co teraz ujrzeli, wydawało im się podejrzanem; poczęli się domyślać, że ich podstępne plany zostały odkryte i zwiesili głowy. —
Teraz ruszono szerokim tropem trampów. Potok wił się w wielu zakrętach powoli wgórę. Dolina, coraz szersza, porastała w krzaki i drzewa. Wreszcie rozgałęziła się w liczne boczne doliny, z których wypływały drobne strumyki, zasilające potok u samego źródła. Winnetou skierował się za największym z tych strumyków; dolina jego miała szerokości pewnie z milę angielską, a potem nagle przechodziła w wąwóz, poza którym znowu się rozszerzała, radując oczy zieloną, soczystą murawą.
— Tu jest znakomite miejsce na wypoczynek i posilenie się — rzekł Winnetou. — Nasze konie zmęczone są i głodne, a i nam potrzeba krótkiego wytchnienia. Niech moi bracia zsiądą i upieką antylopy.
— Zaskoczą nas Utahowie! — zauważył Firehand.
— Za dnia się nie zbliżą, a jeśli kogoś postawimy przy wąwozie, to zobaczy ich zdaleka i ostrzeże nas.
Strona:PL Karol May - Skarb w Srebrnem Jeziorze 03.djvu/127
Ta strona została skorygowana.