a jak nędznie i podupadle wygląda dzisiaj w łachmanach, niezdolnych pokryć jego nagości! On, który w nadmiarze siły rzucał się z pięściami na strasznego szarego niedźwiedzia, włóczy się teraz, jak głodny pies parszywy po kątach, aby jaki ochłap wyżebrać, lub... ukraść.
Tak, on dziś już chory, umierający, a my stoimy nad jego łożem, aby mu stulić powieki. Stać nad łożem śmierci to rzecz poważna, ale stokroć poważniejsza, jeżeli to łoże śmierci całej rasy. Tu wyłania się wiele, wiele zapytań, a przedewszystkiem to: co byłaby zdziałała ta rasa gdyby była miała czas i pole do rozwoju wewnętrznych i zewnętrznych sił i zdolności? Jakie oryginalne formy kultury przepadną dla ludzkości z zagubą tego narodu? Ten umierający nie dał się zasymilować, bo był charakterem; czyż trzeba go było dlatego zabijać, czy nie można go było ocalić? Jeżeli dla bizona stwarza się w Parku Narodowym Montany i Wyomingu asylum po to, aby nie wyginął, czemuż prawowitemu właścicielowi kraju nie zostawia się jakiegoś miejsca, gdzieby mógł mieszkać bezpiecznie i rozwijać zdolności swego ducha?
Ale jakiż pożytek przyniosą takie pytania w obliczu śmierci, której niepodobna odwrócić? Co pomogą wyrzuty tam, gdzie wogóle nie da się już nic zaradzić? Skarżyć się tylko mogę, ale nie zmienię już niczego; mogę się smucić, ale zmarłego nie powołam do życia. Ja? Tak, ja! Poznałem czerwonoskórych w ciągu wielu lat, a pośród nich jednego, któremu zbudowałem w mem sercu i myśli wspaniały, wysoki i świetlany przybytek. On ze wszystkich moich przyjaciół najlepszy, najwierniejszy, najskłonniejszy do ofiar, był prawdziwym typem rasy, z której pochodził; jak ona powoli ginie, tak zginął on, zdmuchnięty morderczym wystrzałem wroga. Kochałem go, jak nikogo drugiego, i kocham do dzisiaj jeszcze ten naród wymierający, którego on
Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/010
Ta strona została uwierzytelniona.
— 4 —