Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.
—   11   —

— Strzelać? Hm! — odparłem z uśmiechem. — Czy to pytanie chcieliście mi przedłożyć?
— Tak. Teraz odpowiedźcie!
— Dajcie mi dobrą strzelbę do ręki, to dostaniecie odpowiedź, pierwej nie.
Na te słowa odłożył on lufę, którą śrubował, wstał, zbliżył się do mnie, utkwił we mnie zdziwione oczy i zawołał:
— Strzelbę do ręki, sir? Tego się nie spodziewajcie po mnie! Moje strzelby dostają się tylko w takie ręce, którym razem z niemi mogę powierzyć mój honor!
— Ja mam takie ręce — stwierdziłem.
Spojrzał na mnie tym razem z boku, usiadł, zaczął znowu pracować nad lufą i mruczał pod nosem.
— Taki greenhorn! Gotów mnie na prawdę rozzłościć swojem zuchwalstwem!
Nie wyszedłem z równowagi, ponieważ go znałem. Wyjąłem cygaro i zapaliłem. Mój gospodarz milczał może kwadrans, ale dłużej nie wytrzymał. Podniósł lufę pod światło, popatrzył przez nią i zauważył:
— Strzelać to nie jest to, co patrzeć na gwiazdy, lub czytać ze starych kamieni Nebukadnezara. Zrozumiano? Czy mieliście kiedy strzelbę w ręku?
— Miałem.
— Kiedy?
— Dość dawno.
— Czyście mierzyli także, wypalili?
— Tak.
— I trafiliście?
— Oczywiście.
Na to opuścił on prędko trzymaną w ręku lufę, spojrzał znów na mnie i rzekł:
— Tak, trafiliście, naturalnie, ale w co?
— W cel, to się samo przez się rozumie.
— Co? Tego we mnie nie wmawiajcie!
— Nie wmawiam, lecz stwierdzam zgodnie z prawdą.
— Niech was dyabeł porwie, sir! Was nie można