— Jeśli sobie życzycie, to jestem gotów wyświadczyć wam tę grzeczność.
Henry nie odezwał się ani słowem od czasu, kiedy zsiadłem; przypatrywał mi się tylko, kiwając głową. Naraz załamał ręce i zawołał:
— Ten greenhorn, to istotnie nadzwyczajny, raczej wprost niezwykły greenhorn! Mało na śmierć nie zdusił konia, zamiast dać się rzucić na piasek. Kto was tego nauczył, sir?
— Przypadek. Swojego czasu dostał się był w moje ręce półdziki ogier z puszty węgierskiej, który nie pozwalał wsiąść na siebie nikomu. Powoli i dzięki wytrwałości opanowałem go, ale wprost z narażeniem życia.
— Dziękuję za takie kreatury! Wolę swój stary fotel, który się nie sprzeciwia temu, że na nim siadam. Chodźmy, dostałem zawrotu głowy! Ale nie nadarmo widziałem, jak strzelacie i jeździcie na koniu. Możecie mi wierzyć.
Poszliśmy do domu: on do siebie, a ja do mego mieszkania. Nie pokazał się tego dnia, ani w dwóch następnych, a ja także nie miałem sposobności udać się do niego. Ale na trzeci dzień zajrzał do mnie po południu, wiedząc, że jestem wolny.
— Czy macie ochotę przejść się ze mną? — zapytał.
— A dokąd?
— Do pewnego gentlemana, który chciałby was poznać.
— Dlaczego mnie?
— Możecie sobie wyobrazić: nie widział jeszcze nigdy greenhorna.
— Dobrze. Pójdę i zaznajomię się z nim.
Henry miał dziś tak filuterną i przedsiębiorczą minę, jak nigdy. Jego zachowanie się wprowadziło mię na domysł, że przygotowuje jakąś niespodziankę. Przeszliśmy przez kilka ulic i wstąpili do jakiegoś biura z szerokiemi szklanemi drzwiami od ulicy. Henry wpadł
Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/027
Ta strona została uwierzytelniona.
— 21 —