W ten sposób dostaliśmy się na dość szeroką dolinę, porosłą bujną trawą. Zbocza, zamykające ją z jednej i z drugiej strony, pokrywały dołem zarośla, a górą las. Długość doliny wynosiła może z pół godziny drogi, tak prostej, że można było widzieć ją od początku do końca. Zaledwie kilka kroków zrobiliśmy w tem miłem zagłębieniu, kiedy naraz Sam wstrzymał konia i popatrzył uważnie przed siebie.
— Heigh-day! — krzyknął. — Otóż są! Naprawdę te najpierwsze!
— Co? — zapytałem.
Ujrzałem daleko przed sobą ośmnaście, a może dwadzieścia zwolna poruszających się punktów.
— Co? — powtórzył, kręcąc się żywo na siodle. — Wy nie wstydzicie się tak pytać? Ach prawda, wszak wy greenhorn i to potężny! Takie osobniki jak wy nie widzą często, choć oczy mają otwarte. Bądźcie, najszanowniejszy sir, łaskawi zgadnąć, co to za istoty kręcą się tam, gdzie spoczywają wasze piękne oczy!
— Zgadnąć? Hm! Wziąłbym je za sarny, gdybym nie wiedział, że ten rodzaj zwierzyny żyje w gromadkach, liczących najwyżej dziesięć sztuk. Biorąc także na uwagę odległość, trzeba powiedzieć, że owe zwierzęta, chociaż wydają się stąd tak małemi, muszą być znacznie większe od saren.
— Sarny, hi! hi! hi! — śmiał się. — Sarny tu w górze, nad źródłami Kanadianu! To wam się znakomicie udało! Ale to, co potem powiedzieliście, było nieźle pomyślane. Tak to większe zwierzęta, o wiele większe od saren.
— Ach, kochany Samie! To chyba nie bawoły?
— Oczywiście, że bawoły. Bizony, całkiem prawdziwe bizony, znajdujące się w drodze, pierwsze, które widzę w tym roku. A teraz przyznać musicie, że mr. White miał słuszność: bizony i Indyanie. Z Indyan napotkaliśmy tylko ślady, ale bawoły mamy przed sobą w całej okazałości. Cóż wy na to, jeśli się nie mylę, he?
— Musimy pójść do nich!
Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/053
Ta strona została uwierzytelniona.
— 47 —