Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/060

Ta strona została uwierzytelniona.
—   54   —

Krowa postąpiłaby ze mną delikatniej. Oczywiście trudno wymagać Od wołów, żeby były ladylike hi, hi, hi!
— Jakże on wpadł na ten głupi pomysł, żeby was zaczepić?
— Nie widzieliście tego?
— Nie.
— Zastrzeliłem krowę i zatrzymałem cwałującego konia dopiero w chwili, kiedy wpadł już na byka. Ten wziął mi to za złe i zabrał się do mnie naprawdę. Dałem mu wprawdzie czemprędzej kulę, która mi w drugiej lufie została, ale to nie nauczyło go widocznie rozumu, gdyż zaczął mi okazywać przywiązanie, jakiem mu się odwzajemnić nie mogłem. Tak ścigał mnie zawzięcie, że mi nie pozwolił nabić strzelby powtórnie. Wobec tego odrzuciłem ją od siebie, jako niepotrzebną. Mając obie ręce wolne, kierowałem teraz koniem skuteczniej, jeśli się nie mylę. On biedny robił, co mógł, ale to się na nic nie zdało.
— Dlatego, że wykonaliście ten ostatni nagły zwrot. Należało jechać łukiem; bylibyście konia w ten sposób ocalili.
— Byłbym ocalił? Mówicie, jak stary. Nie spodziewałem się tego po greenhornie.
— Pshaw! Greenhorny mają także swoje dobre strony!
— Słusznie. Gdyby nie wy, leżałbym teraz tak samo skłuty i poszarpany jak koń. Chodźmy do niego!
Zastaliśmy nieszczęśliwe zwierzę w stanie opłakanym: wnętrzności wyszły mu z brzucha. Sam nabił swoją strzelbę, którą był dopieroco odrzucił i dał mu strzał miłosierny. Potem zdjął zeń cugle i siodło i rzekł:
— Teraz mogę udawać własnego konia i wziąć siodło na plecy. To jest korzyść z najechania na wołu.
— Tak. A skąd weźmiecie innego konia? — spytałem.
— O to się najmniej troszczę. Schwytam sobie, jeśli się nie mylę.
— Mustanga?