Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.
—   57   —

Opowiedziałem mu wszystko szczegółowo, a gdy skończyłem, zmierzył mnie wielkiemi oczyma i potrząsnął znowu głową.
— Zejdźcie tam na dół — rzekł — i sprowadźcie swego konia. On nam poniesie mięso, które zabierzemy z sobą.
Uczyniłem zadość wezwaniu Hawkensa. Ale przyznaję otwarcie, że zachowanie jego rozczarowało mnie. Wysłuchał mego opowiadania i nie odezwał się na to ani słowem, tymczasem ja spodziewałem się jakiegoś, choćby małego, uznania. Zamiast tego wysłał mnie on po konia. Nie gniewałem się mimo to na niego, ponieważ nigdy nie robiłem niczego dla pochwał.
Kiedy konia przyprowadziłem, klęczał już Sam nad zabitą krową, zdjął z tylnych nóg prawidłowo skórę i wykroił polędwicę.
— Tak — rzekł — to będzie pieczeń na dziś wieczór. Ułożymy to mięso razem z siodłem i uzdą na waszym koniu. Przeznaczam to tylko dla siebie, dla was, dla Dicka i Willa. Jeżeli tamci też zechcą, to niech sobie przyjadą tutaj i zabiorą krowę.
— Jeśli jej przedtem nie rozdzióbią ptaki i nie pożrą inne dzikie zwierzęta.
— Tak? Cóż za mądrość u was! Rozumie się samo przez się, że nakryjemy ją gałęziami i przyłożymy potem kamieniami. Chyba niedźwiedź, lub inne jakie wielkie zwierzę mogłoby się potem dostać do tego.
Wyciąłem silne gałęzie z poblizkich krzaków i naznosiłem ciężkich kamieni. Nakryliśmy tem krowę, a potem obładowaliśmy konia.
— Co będzie ze stadnikiem? — zapytałem.
— Cóż miałoby z nim się stać?
— Czy nic się dla nas z niego nie przyda?
— Zupełnie nic.
— A skóra?
— Jesteście może garbarzem? Ja nie!
— Czytałem, że skóry zabitych bawołów chowa się w t. zw. caches.