Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/071

Ta strona została uwierzytelniona.
—   65   —

— Dziękuję! Ja z niej nie skorzystam.
— Nie! All devils! Czemu?
— Bo nie potrzebuję konia.
— Ależ westman nie ogląda się na, to czy mu konia potrzeba, czy nie!
— Wyobrażałem sobie inaczej prawego westmana.
— Jakimże on ma być?
— Mówiliście wczoraj o myśliwych, polujących dla ścierwa, o białych, którzy zabijają masami bawoły, chociaż mięso ich na nic im się nie przyda. Uważam to za krzywdę, wyrządzaną zwierzętom i czerwonoskórym, których przez to pozbawia się pożywienia. Wy chyba nie jesteście innego zdania?
— Oczywiście!
— Zupełnie tak samo ma się rzecz z końmi. Nie chcę żadnemu z tych wspaniałych mustangów zabierać wolności, nie mogąc tego usprawiedliwić koniecznością zdobycia konia.
— Uczciwie myślicie, sir, bardzo uczciwie. Tak samo jak wy musi myśleć, mówić i działać każdy człowiek i chrześcijanin. Ale kto wam to powiedział, że macie jakiemuś mustangowi odebrać wolność. Ćwiczyliście się w rzucaniu lassem, teraz możecie zrobić próbę. Chcę zobaczyć, czy zdacie egzamin.
— To co innego. Na to przystaję.
— Pięknie! Mnie idzie oczywiście o konia i wybiorę też sobie jednego. Zwracałem wam już tyle razy na to uwagę i teraz powtarzam: Siedźcie mocno na siodle i osadźcie dobrze konia w chwili, kiedy się lasso napręży i nastąpi szarpnięcie. W przeciwnym razie spadniecie, a mustang popędzi i pociągnie na lassie waszego konia za sobą. Stracicie własnego konia i zostaniecie pospolitym piechurem, takim, jak ja teraz.
Chciał mówić dalej, lecz utknął i podniósł rękę ku wspomnianym już dwom górom na północnym krańcu preryi. Tam ukazał się jeden luźny koń. Szedł powoli, nie pasąc się, rzucał głową to w jedną, to w drugą stronę i wciągał w nozdrza powietrze.