Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/076

Ta strona została uwierzytelniona.
—   68   —

Dolny kraniec preryi był tak daleko odemnie, że byłbym nie dojrzał mustangów, gdyby się tam pojawiły. Musiałby je Sam na mnie napędzić. Nie minął jeszcze kwadrans, kiedy w dali ujrzałem mnóstwo ciemnych punktów, zwiększających się szybko w miarę, jak się do mnie zbliżały. Z początku nie większe od wróbli, wyglądały potem jak koty, psy, cielęta, aż w końcu przybrały naturalną wielkość. To mustangi leciały ku mnie w dzikim popłochu.
Co za wspaniały widok przedstawiały te zwierzęta! Grzywy owiewały im szyje, a ogony chwiały się jak pióropusze. Było ich wszystkiego ze trzysta sztuk, a jednak zdawało się, że ziemia drży pod ich kopytami. Pochód prowadził siwy ogier, godny tego, żeby go schwytać i oswoić, gdyby nie to, że żadnemi myśliwemu na preryach przez myśl nie przejdzie jeździć na koniu jasnej maści, gdyż zdradziłoby, go to przed każdym nieprzyjacielem.
Teraz nadszedł czas, żeby się im ukazać. Wyjechałem z pod drzew na czyste pole. Na skutek tego, siwek dowódca rzucił się wstecz, jak gdyby kulą w pierś dostał, stado stanęło, wszystko parsknęło głośno i trwożnie, poczem cały szwadron zrobił w tył zwrot, siwek wysunął się szybko znowu na czoło i zwierzęta pognały tam, skąd przybiegły.
Ruszyłem za niemi wolno. Nie śpieszyłem się, będąc pewnym, że Sam znów je ku mnie napędzi. Podczas tego starałem się wytłumaczyć sobie zjawisko, które mnie zastanowiło. Chociaż konie zatrzymały się przedemną tylko na chwilkę, jednak wydało mi się, że jedno ze zwierząt nie było koniem, lecz mułem. Jakkolwiek pomyłka w tym względzie nie była wykluczona, to przecież myślałem, że dobrze widziałem. Za drugim razem postanowiłem lepiej się przypatrzeć. Rzekomy muł znajdował się w pierwszym szeregu zaraz za siwkiem dowódcą; widocznie uważały go konie nie tylko za równego sobie, ale nawet obdarzyły go pewną rangą.
Po pewnym czasie nadbiegły zwierzęta znowu, a na