całem ciele. Nie opierał się też przy założeniu nań siodła i uzdy. Gdy go Sam dosiadł, był mu posłuszny jak ujeżdżony koń.
— Poznać, że miała już pana — rzekł mały — i to dobrego jeźdźca. Uciekła mu pewnie. Wiecie, jaką jej nazwę dam?
— No?
— Mary. Jeździłem już dawniej na mulicy, która się Mary nazywała, nie potrzebuję więc wymyślać innego imienia.
— A więc muł Mary, a strzelba Liddy!
— Tak, to bardzo miłe imiona, nieprawdaż? Ale, ale muszę was poprosić jeszcze o jedną grzeczność.
— Jaką?
— Nie mówcie o tem, co się tu stało! Przysługę tę będę zawsze bardzo wysoko cenił.
— Co też wygadujecie! Tego, co się samo przez się rozumie, nie ceni się wcale wysoko.
— Ja myślę inaczej. Toby tę bandę w obozie śmiech porwał, gdyby się dowiedziała, w jaki oposób Sam Hawkens przyszedł do swej uroczej Mary! Mieliby gaudium, wielkie gaudium. Jeśli o tem nie wspomniecie, to ja...
— Proszę was, bądźcie cicho! — przerwałem. — Nie traćcie słów niepotrzebnie. Jesteście mym nauczycielem i druhem. To wystarczy.
Jego małe chytre oczka zwilżyły się.
— Tak, jestem wam druhem, sir — zawołał z zapałem — i gdybym wiedział, że darzycie mnie także odrobiną miłości, to serce moje pełne byłoby, rozkoszy i radości.
Podałem mu rękę i odrzekłem:
— Mogę wam sprawić tę uciechę, drogi Samie. Bądźcie pewni, że kocham was tak, no... jak się kocha mniej więcej dobrego, zacnego wuja. Wystarczy wam to?
— W zupełności, sir, w zupełności! Jestem tem tak zachwycony, że chciałbym o ile możności zaraz tu na miejscu wam się odwzajemnić. Powiedzcie, co mam
Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/082
Ta strona została uwierzytelniona.
— 74 —