Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/093

Ta strona została uwierzytelniona.
—   83   —

mnie już przy nim nie było. Nie trafiłem go w serce, miał więc jeszcze siły szukać mnie ze zdwojoną zajadłością może przez dziesięć minut. Utracił jednak w czasie tego wiele krwi i zmęczył się widocznie. Potem usiadł napowrót i znów zaczął oczy przecierać, dając mi sposobność do następnych dwu pchnięć nożem, o wiele skuteczniejszych. Odskoczyłem, a on opuścił przednie łapy na ziemię, podbiegł, chwiejąc się i chrapiąc, naprzód, potem w bok i znowu napowrót, chciał się podnieść, ale sił już nie starczyło. Upadł na bok, potoczył się tam i nazad, napróżno starając się wstać. Wreszcie wyciągnął się i legł spokojnie.
— Dzięki Bogu! — krzyknął Rattler z drzewa. — Bestya nie żyje. Byliśmy w okropnem niebezpieczeństwie.
— Nie wiem, na czem ta okropność polegała — odrzekłem. — Przecież postaraliście się o bezpieczeństwo. Teraz możecie zleźć.
— Nie, nie jeszcze! Zbadajcie wpierw, czy naprawdę niedźwiedź zginął.
— To zbyteczne.
— Nie powinniście tak twierdzić. Wy nie macie pojęcia, jak wielką siłę życia posiada takie bydlę. Zbadajcie zatem!
— Czy może dla was? Jeśli chcecie dowiedzieć się, czy żyje, to przekonajcie się sami! Wszak wy słynny westman, a ja greenhorn!
Podszedłem teraz do towarzysza, wiszącego jeszcze w opisanej poprzednio pozycyi. Przestał już był jęczeć i nie ruszał się wcale. Z jego wykrzywionej twarzy patrzyły ku mnie oczy szklannym wzrokiem. Nogi obdarte były z mięsa aż do kości, a z brzucha wypływały mu wnętrzności. Opanowałem odrazę, jaką wzbudził we mnie ten okropny widok i zawołałem:
— Puśćcie się, sir! Ja was zdejmę.
Nic nie odpowiedział, ani jednym ruchem nie okazał, że słowa moje rozumie. Poprosiłem jego towarzyszy, żeby z drzew pozłazili i pomogli mi, ale słynni