Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.
—   99   —

blade twarze wciskają się tu do kraju, który do nas należy, wyłapują nam mustangi, zabijają nasze bawoły i szukają u nas złota i drogich kamieni. Teraz zamierzają nawet wybudować długą, długą, drogę, po której ma biec ich koń ognisty. Tą drogą przyjeżdżać będzie co raz więcej bladych twarzy, będą na nas napadać i zabierać powoli tę odrobinę, którą nam jeszcze pozostawiono. Cóż my na to powiemy?
Bancroft milczał.
— Czyż mamy mniej prawa niż wy? Nazywacie siebie chrześcijanami i mówicie ciągle o miłości, utrzymujecie jednak przytem, że wolno wam nas okradać i ograbiać, a żądacie, byśmy byli wobec was uczciwi. Czy to jest miłość? Powiadacie, że Bóg wasz jest dobrym ojcem czerwonych i białych ludzi, a tymczasem on jest dla nas tylko ojczymem, a dla was ojcem prawdziwym. Czyż cały ten kraj nie należał do mężów czerwonych? Odebrano nam go i co dostaliśmy za to? Nędzę, nędzę i nędzę! Wypieracie nas coraz to dalej i spychacie razem tak, że wkrótce się już podusimy. I dlaczegoż wy to czynicie? Czy może z potrzeby, z braku ziemi? Nie, tylko z chciwości, bo w krajach waszych jest jeszcze miejsce dla wielu, wielu milionów. Każdy z was chciałby posiadać całe państwo, cały kraj, czerwony zaś, prawowity właściciel, nie ma gdzie głowy położyć. Kleki-petra, który tu obok mnie siedzi, opowiadał mi o waszej świętej księdze. Można tam wyczytać, że pierwszy człowiek miał dwu synów, z których jeden zabił drugiego tak, że krew zabitego wołała o pomstę do nieba. Jak się ma rzecz z czerwonym i z białym bratem? Czyż wy nie jesteście Kainem, a my Ablem, którego krew woła o pomstę do nieba? Wy jeszcze wymagacie od nas, żebyśmy się pozwolili mordować, nawet bez obrony! Nie, my się bronimy! Pędzono nas z miejsca na miejsce co raz to dalej i dalej. Teraz tutaj mieszkamy. Zdawało nam się, że wypoczniemy i odetchniemy spokojnie, ale wy znów przychodzicie wytyczać drogę żelazną. Czy nam nie przysługuje takie same