Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.
—   103   —

pytań o jego przeszłość. On nie kierował się tym względem i śmiało pytał o moje stosunki, na co ja mu tak obszernie odpowiadałem, jak sobie tego życzył. Nie odszedłszy daleko od obozu, usiedliśmy pod drzewem. W czasie rozmowy przypatrzyłem się dokładnie wyrazowi jego twarzy. Życie wyryło na niej głębokie runy, podłużne łysy strapienia, poprzeczne myślniki wątpliwości, zygzaki biedy, troski i niedostatku. Ileż to razy zapewne spoglądało oko jego posępnie, groźnie, gniewnie, trwożliwie, może nawet z rozpaczą, a teraz było jasne i spokojne, jak leśne jezioro, którego tafli ani wietrzyk nie mąci, które jednak jest tak głębokie, że nie można zobaczyć, co na jego dnie się dzieje. Usłyszawszy odemnie wszystko, co było godne wspomnienia, kiwnął zlekka głową i rzekł:
— Pan stoi u począku tych walk, do których kresu ja już doszedłem; dla pana jednak będą one tylko powierzchowne, a nie wewnętrzne. Nad panem czuwa Bóg, który pana nigdy nie opuści. Ze mną było inaczej. Ja straciłem Boga po wyjeździe z ojczyzny; zamiast bogactw, jakie daje wiara, zabrałem z sobą rzecz najgorszą, jaką człowiek posiadać może: nieczyste sumienie.
Przy tem wyznaniu spojrzał na mnie badawczo. Widząc spokój na mej twarzy, zapytał:
— Czy to pana nie trwoży?
— Nie.
— Ależ nieczyste sumienie! Pomyśl pan tylko o tem!
— Eh! Złodziejem, ani mordercą pan nie był. Pan nie był zdolny do takich instynktów.
Uścisnął moją rękę i mówił dalej:
— Dziękuję panu serdecznie! A jednak pan się pomylił. Byłem złodziejem, gdyż ukradłem wiele, bardzo wiele! Byłem także mordercą. Ileż to dusz ja pomordowałem! Działałem jako nauczyciel wyższej szkoły; gdzie, o tem zamilczę. Największą moją dumą było uchodzić za wolnomyślnego, detronizować Boga i dowodzić do ostatka, że wiara w Boga to niedorzeczność. Będąc dobrym