Aby nie było potrzeba niedźwiedzia wlec zbyt daleko, przysunięto podczas mej nieobecności obóz w pobliże miejsca, na którem go powaliłem. Był tak ciężki, że połączone siły dziesięciu mężczyzn z trudnością tylko wydobyły go z pod drzew i przeniosły przez zarośla do ognia.
Mimo że późno wróciłem, zastałem jeszcze wszystkich na nogach z wyjątkiem Rattlera, który odsypiał jeszcze przepicie. Musiano go nawet przenieść jak kloc i porzucono w trawie. Sam zdjął skórę z niedźwiedzia, ale mięsa się nie tknął. Gdy zsiadłem z konia i zaprowadziłem go na miejsce, rzekł mały:
— Gdzie wy uganiacie? Z bólem serca czekaliśmy na was, bo chcieliśmy miśka pokosztować, a nie mogliśmy go krajać bez waszego pozwolenia. Na razie ściągnąłem zeń surdut, tak dobrze na niego zrobiony, że nie miał ani jednego fałdu, hi! hi! hi! Nie weźmiecie mi chyba tego za złe. A teraz rozstrzygniecie, jak podzielimy się mięsem. Chcemy upiec kawałek, zanim się spać położymy.
— Dzielcie, jak się wam podoba, — odrzekłem — mięso należy do wszystkich.
— Well, w takim razie posłuchajcie kilku słów. Najsmaczniejsze są łapy. Ja zresztą nie znam nic lep-