cając się do mnie, dodał: — Słyszeliście, jaki was jutro czeka wysiłek. Może nie będziemy mieli nawet chwili czasu na popas i spoczynek. Pytam więc, czy nie ukąsicie ani kawałka waszej niedźwiedziej łapy?
— Wobec tego spróbuję przynajmniej.
— Spróbujcie tylko, spróbujcie! Znam ja te próby, hi! hi! hi! Wystarczy skosztować, a nie przestanie się jeść, aż nic nie zostanie. Podajcie łapę; upiekę ją wam. Taki greenhorn nie posiada do tego odpowiedniego rozumu. Uważajcie więc, żebyście się nauczyli! Gdybym wam musiał drugi raz piec taki przysmak, nie dostalibyście go wcale, bo zjadłbym sam.
Poczciwy Sam miał słuszność. Kiedy on dokonał swego kulinarnego arcydzieła, ugryzłem raz i równocześnie przyszedł apetyt. Zapomniałem na razie o zmartwieniach i jadłem rzeczywiście dopóty, dopóki mięsa starczyło.
— A widzicie! — zaśmiał się do mnie Sam. — Istotnie o wiele przyjemniej jeść szarego niedźwiedzia, niż go zabijać. Wykroimy sobie teraz kilka tęgich kawałków szynki i upieczemy je dzisiaj jeszcze. Weźmiemy je jutro z sobą na zapas, gdyż na takich zwiadach nie zawsze znajdzie się czas na zastrzelenie zwierzyny i nie można rozniecać ognia, żeby ją upiec. A teraz połóżcie się i wyśpijcie się porządnie, a krótko, gdyż wyruszamy o brzasku, a trzeba nam sił na jutro.
— Well, więc pójdę spać, ale powiedzcie mi wpierw, na którym koniu pojedziecie?
— Nie pojadę wcale na koniu.
— Jakto?
— Co za pytanie? Czy myślicie, że wsiądę na krokodyla, lub jakiego innego ptaszka? Poniesie mnie oczywiście muł, moja Mary!
— Jabym nie radził.
— Czemu?
— Zamało ją jeszcze znacie.
— Za to ona mnie zna dobrze. To bydlę czuje przedemną wielki respekt, hi! hi! hi!
Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.
— 120 —