Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.
—   130   —

mieli w tem całkiem pewnego zamiaru, postaraliby się o zatarcie śladów.
— Hm! — mruknąłem.
— Co? — zapytał?
— Nic.
— Oho! To brzmiało zupełnie tak, jak gdybyście mieli coś do powiedzenia.
— Wystrzegam się już tego!
— Czemu?
— Ważne powody skłaniają mnie do zamknięcia dzióba. Obawiam się, byście nie pomyśleli, że chcę wam utrzeć nosa, do czego, prawdą się świadcząc, nie mam talentu, ani ochoty.
— Nie mówcie takich rzeczy! Między przyjaciółmi nie należy tak odważać wyrazów. Postanowiliście przecież czegoś się nauczyć, a jakże tego dopniecie, jeśli zachowacie stale milczenie. Cóż znaczyło to mruknięcie, które wydaliście właśnie z siebie?
— Byłem innego zdania. Nie wierzę w żadną pułapkę.
— Tak! Dlaczego?
— Obaj Apacze zdążają do swoich, aby ich czemprędzej poprowadzić przeciwko nam, a wiozą z sobą przy tem cieple trupa. To są dwie dostateczne przyczyny do przyśpieszenia jazdy, bo w drodze mogą im zwłoki zgnić, a nadto przybyliby za późno, aby nas złowić. Brakło im czasu na zacieranie śladów. To jedynie zdaniem mojem tłumaczy tę okoliczność, że tak dokładnie widzimy ich ślady.
— Hm! — mruknął teraz znowu Sam.
— A gdybym nie miał słuszności — mówiłem dalej — to mimo to możemy śmiało iść za nimi. Dopóki znajdujemy się na tej równinie, to próżne są obawy, gdyż zdaleka zobaczymy każdego wroga i cofniemy się zawczasu.
— Hm! — mruknął Sam ponownie, patrząc na mnie z ukosa. — Wspomnieliście o zwłokach. Czy sądzicie, że zabiorą je z sobą w tem cieple?