Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.
—   137   —

— Spostrzegłem tam na dole odcisk na piasku i z tego wywnioskowałem resztę.
Gdy go na to miejsce zaprowadziłem, spojrzał na mnie jeszcze podejrzliwiej, niż przedtem i zapytał:
— Sir, czy powiecie mi choć raz prawdę?
— Czy sądzicie, że was już kiedy okłamałem?
— Hm, wydajecie mi się prawdomównym i rzetelnym człowiekiem, ale w tym wypadku przecież wam niedowierzam. Nie byliście jeszcze nigdy na preryi?
— Nie.
— Wogóle na dzikim Zachodzie?
— Nie.
— Ani w Stanach Zjednoczonych?
— Nigdy.
— A może jest jaki inny kraj z sawannami, preryami, podobnemi do tych na Zachodzie? Może byliście w tym kraju?
— Nie, dotychczas nigdzie nie ruszałem się z ojczyzny.
— To niech was dyabeł porwie, niepojęty człowieku!
— Oho, Samie Hawkens! Czy to ma być błogosławieństwo przyjaciela, jakim się mienicie?
— No, nie bierzcie mi tego za złe, jeśli mi w takich sprawach mucha usiądzie na nosie! Przychodzi taki greenhorn na Zachód, nie widział jeszcze, jak trawa rośnie, ani nie słyszał, jak śpiewa pchła ziemna i zaraz na pierwszych zwiadach wywołuje rumieniec na twarzy starego Sama Hawkensa. Aby przytem zachować zimną krew, na to trzeba w lecie być Eskimosem, a w zimie Grenlandczykiem, jeśli się nie mylę. Ja w waszym wieku byłem dziesięć razy mądrzejszy od was, a teraz na stare lata wydaję się sobie dziesięć razy głupszym. Czy to nie smutne dla westmana, mającego porcyę ambicyi?
— Nie bierzcie sobie tego tak głęboko do serca.
— O, to boli! Muszę wam przyznać, że mieliście słuszność, ale nie wiem, jak do tego doszliście.