w dobrych rękach, Sam więc mógł sobie powinszować, że złapał ją, a nie innego konia.
Rzuciwszy okiem pomiędzy gałęzie, ujrzeliśmy sześciu Indyan, jednego za drugim jadących naszym tropem od północy, dokąd my zamierzaliśmy się udać. Pierwszy z nich, nie wielkiej, lecz muskularnej postaci, miał głowę spuszczoną i nie odwracał widocznie oczu od śladów. Wszyscy ubrani byli w skórzane spodnie i sukienne bluzy, a uzbrojeni w strzelby, noże i tomahawki. Twarze świeciły im się od tłuszczu, a na poprzek przecinały je dwa pasy: niebieski i czerwony.
Zacząłem się już niepokoić tem spotkaniem, kiedy Sam odezwał się, nie tłumiąc bynajmniej głosu.
— Co za spotkanie! To nas ocali, sir!
— Ocali? Jakto? Mówcie ciszej, bo są już tak blizko, że mogą nas usłyszeć.
— I owszem, to ludzie ze szczepu Kiowa. Na czele jedzie Bao, co w ich języku oznacza: „lisa“, dzielny i chytry wojownik, jak to widać z imienia. Wódz tych ludzi nazywa się Tangua; to przedsiębiorczy Indsman, a zarazem mój przyjaciel. Mają barwy wojenne na twarzy i są prawdopodobnie na zwiadach. Nie słyszałem jednak, żeby jeden szczep wyruszył przeciwko drugiemu.
Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.
— 143 —