Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.
—   159   —

tak długą jak zwykle, pomimo że teren był trudniejszy niż w dniach poprzednich. To nas bardzo znużyło, dla tego położyliśmy się spać zaraz po wieczerzy. Obóz posunięto oczywiście naprzód.
Następnego dnia pracowaliśmy również pilnie aż do południa, przeszkodziło nam dopiero przybycie Kejowehów. Wywiadowcy ich dostali się do nas łatwo z obozowiska, na którem u nas byli, gdyż zostawione przez nas ślady były aż nadto widoczne.
Indyanie, silne wojownicze postaci, siedzieli na dobrych koniach i wszyscy bez wyjątku uzbrojeni byli w strzelby, noże i tomahawki. Naliczyłem ich przeszło dwustu. Ich dowódca miał rzeczywiście wzrost niezwykły, surowe, ponure rysy twarzy i dwoje drapieżnych oczu, po których trudno było spodziewać się czegoś dobrego. Biła z nich żądza grabieży i walki. Nazywał się Tangua, czyli Dowódca. Należało stąd wnosić, że jako wódz nie potrzebował obawiać się żadnych porównań. Patrząc na jego twarz i oczy, doznawałem lęku i trwogi na myśl, że Inczu-czuna i Winnetou mogą się dostać w jego ręce.
Tangua przybył jako nasz przyjaciel i sprzymierzeniec, ale nie zachowywał się bynajmniej jako taki. Występował, że tak powiem, jak tygrys, który łączy się z lampartem, gdy idzie na polowanie, aby go potem także pożreć. Dowódca jechał z Lisem na czele czerwonej gromady, a przybywszy do nas, nie zsiadł z konia, by nas powitać, lecz zrobił ręką ruch rozkazujący, na skutek czego ludzie jego nas otoczyli. Potem zbliżył się do naszego wozu i podniósł płachtę, aby zaglądnąć do środka. Zawartość nęciła go widocznie, gdyż zsiadł z konia i włazł na wóz, aby zbadać, co się w nim znajduje.
— Oho! — rzekł Sam Hawkens, stojący przy mnie. — On nas i naszą własność uważa widocznie za swoją zdobycz, zanim jeszcze słówko do nas powiedział, jeśli się nie mylę. Jeśli on sobie wyobraża, że Sam Hawkens