maszku, a mimo to obudziło nas zimno. Sam Hawkens przypatrzył się niebu i rzekł:
— Dzisiaj stanie się tutaj coś, co się rzadko trafia w tych stronach; deszcz spadnie, jeśli się nie mylę. To nam się bardzo przyda w naszym planie.
— Jakto? — spytałem.
— Nie możecie przyjść na to sami? Popatrzcie, jak się trawa dokoła pokładła! Skoro przyjdą Apacze, zauważą, że było tu więcej ludzi i zwierząt, niż nas jest. Jeśli deszcz spadnie, trawa podniesie się prędko, a w przeciwnym razie jeszcze po czteru lub pięciu dniach widoczne byłyby ślady obozu. Zabiorę się z czerwonymi czemprędzej.
— Aby wyszukać miejsce na napad?
— Tak. Mógłbym Keiowehów zostawić tutaj i dopiero później po nich przyjść, lecz im rychlej się oni oddalą, tem prędzej znikną ich ślady. Wy pracujcie sobie tymczasem dalej.
Zawiadomił wodza o swoim zamiarze, a ten zgodził się nań. Wkrótce odjechali Indyanie z Samem i z jego obydwu towarzyszami. Oczywiście miejsce, które postanowił wybrać, musiało leżeć na linii naszych pomiarów, inaczej bowiem kosztowałoby to nas wiele czasu i wpadłoby w oko Apaczom.
Posuwaliśmy się za nimi zwolna w miarę postępu naszej roboty. Około południa spełniła się przepowiednia Sama i to w sposób, w jaki deszcz pada tylko w owych szerokościach geograficznych. Zdawało się, że z nieba spada jezioro.
Wśród tej ulewy nadszedł Sam z Dickiem i Willem. Nie spostrzegliśmy ich, aż gdy zbliżyli się na dziesięć do piętnastu kroków; tak gęsto padał deszcz. Dowiedzieliśmy się, że znaleźli stosowne miejsce. Parker i Stone mieli je nam pokazać, a Hawkens wyszedł na zwiady, zabrawszy z sobą trochę żywności. Wybrał się pieszo, bo tak mógł się lepiej ukryć, niż z mułem. Gdy zniknął za gęstą zasłoną deszczu, doznałem uczucia, że katastrofa zbliża się krokiem pośpiesznym.
Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.
— 173 —