Jak niezwykłą była ulewa, tak też prędko się skończyła. Naraz zamknęły się niebieskie upusty, zaświeciło nad nami słońce tak ciepłe, jak wczoraj, przeto podjęliśmy na nowo przerwaną pracę.
Znajdowaliśmy się na równej, niezbyt wielkiej i otoczonej lasem, sawannie, porosłej zrzadka krzakami. Teren był korzystny, więc postępowaliśmy szybko naprzód. Zauważyłem przytem, że Sam Hawkens całkiem słusznie ocenił dziś rano skutki deszczu. Keiowehowie przejeżdżali tędy właśnie, gdzieśmy teraz byli, a mimo to nie został ani ślad kopyt ich koni. Idący za nami Apacze nie mogliby się domyślić, że mamy dwustu sprzymierzonych w pobliżu.
Gdy o zmierzchu zaprzestaliśmy pracy, dowiedzieliśmy się od Stone’a i Parkera, że jesteśmy w blizkości przypuszczalnego placu boju. Byłbym go chętnie zobaczył, ale na to już było za późno.
Nazajutrz rano dotarliśmy po krótkiej pracy do potoka, tworzącego dość duży staw, napełniony prawdopodobnie zawsze wodą, gdy tymczasem koryto potoku było przeważnie wyschłe. Do tego stawu prowadził wązki szmat sawanny, obramiony drzewami i zaroślami. W staw wchodził półwysep, porosły także drzewami i krzakami. Wązki tam, gdzie się łączył z terenem, rozszerzał się ku środkowi stawu tak, że miał kształt prawie kolisty. Po drugiej stronie stawu wznosiło się łagodne, lesiste wzgórze.
— Oto miejsce, obrane przez Sama, — rzekł Stone spoglądając dokoła okiem znawcy. — Znakomicie nadaje się ono do tego, co zamierzamy.
To skłoniło mnie oczywiście do rozejrzenia się na wszystkie strony.
— Gdzież są Keiowehowie, mr. Stone? — spytałem.
— Ukryci, bardzo dobrze ukryci. — odrzekł. — Trudźcie się, jak chcecie i nie znajdziecie z nich ani śladu, chociaż oni widzą nas i mogą obserwować dokładnie.
— A zatem gdzie są?
Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.
— 174 —