— Usłyszawszy dość, byłbym się zaraz wybrał do was, ale nocą trudno ślad zatrzeć; mogli go rano zobaczyć, a prócz tego chciałem im się jeszcze nazajutrz rano przypatrzyć. Dla tego pozostałem w leśnem ukryciu i wstałem dopiero, kiedy oni odeszli. Postępowałem za nimi około sześć mil stąd, a potem okrążyłem ich, aby niepostrzeżenie przyjść do was. Well, oto i wszystko, co wam mogę oznajmić.
— Więc nie pokazaliście się im wcale?
— Nie.
— I postaraliście się, żeby nie odkryli waszych śladów?
— Tak.
— Wszak powiedzieliście, że im się pokażecie i...
— Wiem już, wiem! Byłbym to zrobił, ale było zbyteczne, gdyż, bo... pst, czyście słyszeli?
Trzykrotny krzyk orła przerwał mu mowę.
— To wywiadowcy Keiowehów. — rzekł. — Siedzą na drzewach. Powiedziałem im, żeby dali ten znak, gdy zobaczą Apaczów na sawannie. Chodźcie, sir, przekonamy się, jakie macie oczy!
Wezwanie to zwrócił Sam do mnie. Podniósł się z ziemi, żeby odejść, a ja wziąłem strzelbę i poszedłem za nim.
— Stać! — rzekł. — Strzelbę zostawcie tutaj. Westman nie powinien się wprawdzie rozłączać ze strzelbą, ale to wyjątkowy wypadek, gdyż musimy udawać, że nie myślimy o żadnem niebezpieczeństwie. Będziemy pozornie zbierali drzewo na ognisko. Apacze wywnioskują z tego, że będziemy tu wieczorem obozowali, a to nam się przyda.
Włóczyliśmy się na pozór niewinnie pomiędzy rzędami drzew i zarośli na otwartym trawniku, poczem poszliśmy na sawannę. Tam zaczęliśmy na skraju lasu zbierać suche gałęzie i spoglądaliśmy przy tem ukradkiem w stronę Apaczów. Jeśli się znajdowali w pobliżu, to niewątpliwie w zaroślach, rozsypanych po sawannie w mniejszej lub większej od nas odległości.
— Czy widzicie kogo? — spytałem Sama po chwili.
Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/197
Ta strona została uwierzytelniona.
— 183 —