Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.
—   184   —

— Nie — odpowiedział.
— Ja także nie.
Wytężyliśmy wzrok tak, jak tylko zdołaliśmy, ale nie dostrzegliśmy niczego. Tymczasem, jak się później dowiedziałem od samego Winnetou, leżał on może o pięćdziesiąt kroków od nas za krzakiem i stamtąd nas śledził. Nie wystarczą tylko bystre oczy, trzeba jeszcze ćwiczenia, a wówczas jeszcze oczy moje go nie miały. Dzisiaj spostrzegłbym Winnetou zaraz, choćby tylko przez muchy, które, znęcone wyziewami jego ciała, gęściej kłębiły się nad krzakiem, niż gdzieindziej.
Powróciliśmy więc do naszych towarzyszy, nic nie wskórawszy i zaczęliśmy zbierać drzewo na ognisko. Nazbieraliśmy więcej, niż było potrzeba.
— To słuszne — rzekł Sam. — Musimy zostawić kupkę chróstu dla Apaczów, ażeby mieli drzewo pod ręką, gdy po naszem zniknięciu zechcą nas schwytać i rozniecić ogień w tym celu.
Ściemniło się. Sam, jako najbardziej doświadczony, ukrył się na samym przodzie, gdzie pas trawy zaczynał się na sawannie, chcąc posłyszeć zbliżanie się wywiadowców, których należało się spodziewać napewno, gdyż mieli zbadać nasz obóz. Rozniecono ogień, który rzucał światło daleko na sawannę. Za jak niedoświadczonych ludzi niewątpliwie uważali nas Apacze! Ten ogień bowiem wskazywał wybornie wrogowi drogę do nas.
Ułożyliśmy się do wieczerzy tak swobodnie, jak gdybyśmy byli dalecy od wszelkiej obawy przed jakiem przykrem zdarzeniem. Strzelby leżały dość daleko od nas, ale zwrócone ku półwyspowi, żebyśmy potem mogli zabrać je z sobą. Półwysep, jak to Sam przedtem postanowił, zamykały konie.
Już upłynęły od zmierzchu ze trzy godziny, kiedy Sam wrócił cicho jak cień i zawiadomił nas półszeptem:
— Nadchodzą dwaj wywiadowcy: jeden z tej, a drugi z tamtej strony. Słyszałem ich i widziałem.
Zbliżali się więc z dwu stron trawnika, kryjąc się w cieniu zarośli. Sam przysiadł się do nas i rozpoczął