Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.
—   191   —

Sprawa wzięła więc dość niebezpieczny obrót, ale mimoto byłbym mu dowiódł, że on mnie zastraszyć nie potrafi, gdyby Sam Hawkens nie był na tyle mądrym i nie rzucił mi ostrzegawczego spojrzenia, które przyprowadziło mnie do rozwagi. Wolałem więc zamilknąć.
Skrępowani Apacze leżeli dokoła ognia. Najprostszą rzeczą było zostawić ich tak, zwłaszcza że łatwo dałoby się było ich przypilnować. Ale Tangua chciał mi pokazać, że uważa ich rzeczywiście za swoją własność, oraz że może z nimi robić, co mu się podoba. Rozkazał więc, żeby poprzywiązywano ich do drzew w stojącej postawie.
Zlecenie jego wykonano i jak to sobie można łatwo wyobrazić, niezbyt łagodnie. Keiowehowie postępowali tak bezwzględnie, jak tylko umieli i starali się jeńcom sprawiać jak najwięcej bolu. Żaden z Apaczów nie drgnął przy tem na twarzy, bo wszyscy wychowani byli surowo i wyćwiczeni w znoszeniu bolu. Najwięcej przykrości wyrządzono obu wodzom, których więzy tak mocno ściągnięto, że im omal krew nie trysnęła z nabrzmiałych członków.
O tem nie było mowy, żeby który z jeńców mógł własną siłą wydobyć się z więzów i umknąć, a mimoto rozstawił Tangua czaty dokoła obozu.
Rozniecony na nowo ogień płonął, jak wspomniałem, na wewnętrznym końcu ciągnącego się ku wodzie trawnika. Rozłożyliśmy się dokoła ognia, zamierzając nie dopuścić tutaj nikogo z Keiowehów, ponieważ to byłoby utrudniło, lub nawet uniemożliwiło uwolnienie Winnetou i jego ojca. Na szczęście nie przyszli do nas. Okazali się dla nas nieprzychylnymi zaraz z początku, a teraźniejsza moja sprzeczka z dowódcą tembardziej nie zmieniła ich usposobienia na lepsze. Zimne, pogardliwe niemal spojrzenia, jakie na nas rzucali, nie budziły bynajmniej zaufania, musieliśmy sobie powiedzieć, że dobrze będzie, jeżeli rozstaniemy się z nimi bez starcia.
Keiowehowie zapalili sobie daleko od nas, a bliżej sawanny, kilka ognisk i rozłożyli się przy nich obozem. Tam rozmawiali z sobą nie żargonem, używanym w sto-