Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.
—   192   —

sunkach czerwonych z białymi, lecz językiem swojego szczepu, oczywiście dlatego, abyśmy ich nie rozumieli, a to było także złym znakiem. Widocznie uważali siebie za panów położenia i zachowanie ich względem nas podobne było do zachowania się lwa w menażeryi, który jako tako znosi przy sobie pieska w klatce.
Wykonanie naszego zamiaru utrudniała jeszcze ta okoliczność, że mogły o nim wiedzieć tylko cztery osoby: Sam Hawkens, Dick Stone, Will Parker i ja. Reszty towarzyszy nie chcieliśmy i nie powinniśmy byli wtajemniczać w tę sprawę, gdyż niewątpliwie byliby się sprzeciwili temu, udaremniliby, a może nawet donieśli o tym planie Keiowehom. Spodziewaliśmy się zresztą, że wszyscy niebawem zasną, a przez to nie zauważą naszych ruchów. Z tego więc powodu, jakoteż dlatego, że w razie udania się naszego zamiaru nawet mowy o tem nie było, żebyśmy potem mogli odpocząć, przeto zwrócił Sam uwagę, że byłoby dobrze teraz trochę się przespać. Poszliśmy więc za jego radą. Ja zasnąłem rychło, pomimo podniecenia psychicznego, w jakiem się znajdowałem. Nie umiałem jeszcze wówczas, jak później, mierzyć czasu podług gwiazd, ale niewątpliwie było już około północy, kiedy Sam mnie obudził. Towarzysze spali, a ognisko się wypaliło. Keiowehowie podtrzymywali jeszcze tylko jedno, kiedy reszta zgasła. Rozmawiać mogliśmy z sobą, ale oczywiście przyciszonym głosem. Parker i Stone także już czuwali. Sam szepnął do mnie:
— Przedewszystkiem należy z pomiędzy nas wybrać dwu ludzi, bo wszyscy czterej nie możemy stąd odejść. Dwaj wystarczą.
— Ja do nich oczywiście należę! — rzekłem stanowczo.
— Oho, nie tak nagle, sir! Sprawa bardzo niebezpieczna.
— Wiem o tem.
— Well. Jesteście zuch, jeśli się nie mylę, ale zachodzi jeszcze inne niebezpieczeństwo, oprócz tego, dla którego życie narażamy.