Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.
—   210   —

baczyć, czy nas czterech potrafi sobie dać radę z dwustu Indsmanami! Z góry cieszę się już tem, jak nadbiegną z rykiem, a jednak nic nam nie będą mogli zrobić.
Pracowałem dalej spokojnie i nie oglądałem się, gdy po pewnym czasie Stone zawołał:
— Przygotujcie się, sir, nadchodzą!
Obróciłem się. Sam zbliżał się z Tanguą i niestety z jeszcze trzema czerwonoskórymi.
— Każdy z nas weźmie jednego — rzekłem. — A chwyćcie ich za gardło, żeby nie mogli krzyczeć. Oczywiście zaczekacie, dopóki ja nie zacznę.
Puściłem się wolnym krokiem naprzeciw Tanguy, a Stone i Parker za mną. Na miejscu spotkania staliśmy tak, że Keiowehowie nie mogli nas widzieć z powodu wspomnianych krzaków. Wódz miał minę niechętną i rzekł równie niechętnie:
— Blada twarz, zwana Old Shatterhand, kazała mnie zawołać. Czy zapomniałeś, że jestem wodzem Keiowehów?
— Owszem, wiem, że nim jesteś. — odrzekłem.
— Więc ty powinieneś był przyjść do mnie, a nie ja do ciebie. Ponieważ jednak przebywasz dopiero od niedawna w tym kraju i musisz się dopiero nauczyć grzeczności, przeto wybaczam ci ten błąd. Co chciałeś mi powiedzieć? Mów krótko, bo nie mam czasu!
— Jakież to ważne czynności naglą cię do pośpiechu?
— Chcemy, żeby te psy Apacze zawyły.
— Kiedy?
— Teraz.
— Czemu tak rychło? Sądziłem, że zabierzecie ich do swoich wigwamów i że tam zadacie im śmierć na palu w obecności żon i dzieci waszych.
— Pierwotnie zamierzaliśmy tak postąpić, ale toby nam przeszkodziło w wyprawie wojennej. Dla tego już dziś muszą zginąć.
— Proszę cię, żebyś tego nie czynił!
— Nie wolno ci o nic prosić! — huknął na mnie.