Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.
—   218   —

steście człowiekiem lekkomyślnym, nadzwyczaj lekkomyślnym! Co wam właściwie z tego przyjdzie, że was zakłują? Powiedzcie mi!
— Śmierć. Nic więcej.
— Nic więcej? Nie róbcież w dodatku lichych dowcipów! Śmierć to jest wszystko, bo skoro się raz umrze, to nie może się już nic więcej zdarzyć.
— Przeciwnie.
— Tak? Co naprzykład?
— Można być pochowanym.
— Zamknijcie dziób, zacny sir! Jeżeli już nic nie potraficie, tylko złościć mnie w mojem strapieniu, to szkoda, że nie ofiarowałem swej przyjaźni godniejszemu osobnikowi.
— Czy martwicie się istotnie, kochany Samie?
— Rozumie się. Nie pytajcie tak głupio! To prawie pewne, że was zdmuchną, zupełnie zdmuchną. Co ja pocznę potem na świecie na stare lata? He, co ja pocznę? Ja muszę mieć greenhorna, z którym mógłbym się sprzeczać. A z kim będę się sprzeczał, gdy was zakłują?
— Z innym greenhornem.
— To łatwiej powiedzieć, niż zrobić, bo takiego skończonego i niepoprawnego greenhorna nie znajdę już nigdy w życiu. Ale zapowiadam wam, sir, że gdy wam się co stanie, to mnie ci czerwoni popamiętają. Wpadnę między nich jak szalony Uhland i...
— Roland, Roland, kochany Samie, — przerwałem.
— Wszystko mi jedno, czy będę szalonym Rolandem, czy Uhlandem. Nie pozwolę na to, żeby was zakłuto. A jakże tam, sir, z waszą humanitarnością? Wiem, że macie dobre serce i niechętnie zabijacie człowieka. Nie żywicie chyba ukrytego zamiaru oszczędzania tego draba, z którym będziecie walczyć?
— Hm, hm!
— Hm, hm! Tu nie czas hmkać! To chodzi o życie i śmierć!
— A jeśli go tylko zranię?
— Wszak słyszeliście, że to niema znaczenia.