Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.
—   223   —

chwilę. Opuściłem powieki, by przeciwnika co do siebie upewnić, śledziłem jednak ruchy jego tem ostrzej przez rzęsy.
— Pchnij, psie! — zawezwał mnie.
— Nie mów już więcej, lecz działaj, czerwony chłopcze! — odparłem.
Po tej, zbyt wielkiej, obeldze musiała nastąpić albo gniewna odpowiedź, albo uderzenie i tak też się stało. Błyskawiczne roszerzenie źrenicy Indyanina było mi zapowiedzią, bo rzeczywiście już w następnej chwili wyrzucił silnie naprzód prawę rękę pod górę, aby mi rozciąć brzuch. Gdybym się był ciosu z góry spodziewał, byłoby po mnie, tak jednak odparowałem cięcie i pchnąwszy z błyskawiczną szybkością nożem wstecz, rozprułem mu przedramię.
— Ty psie parszywy! — ryknął, cofając rękę i wypuszczając nóż ze strachu i z bolu.
— Nie gadać, lecz walczyć — odrzekłem, podrzuciłem rękę w górę, a w następnej chwili... utkwił mój nóż w jego sercu aż po rękojeść. Wyrwałem go natychmiast, a z rany trysnął na mnie gruby na palec, czerwony, ciepły strumień krwi. Olbrzym zachwiał się tylko raz w jedną i w drugą stronę, chciał krzyknąć, ale wydobył tylko jękliwe westchnienie i runął martwy na ziemię.
Indyanie zawyli wściekle, tylko jeden z nich nie zawtórował im, a mianowicie wódz Tangua. Podszedł, schylił się nad mym przeciwnikiem, obmacał brzegi rany, podniósł się znowu i przypatrzył się na mnie wzrokiem, którego długo nie mogłem zapomnieć. Przebijała się w nim mieszanina wściekłości, zgrozy, strachu, podziwu i uznania. Potem wódz odwrócił się, by się oddalić. Wobec tego rzekłem:
— Czy widzisz, że stoję jeszcze na miejscu, a Metan-akwa opuścił swoje i leży poza figurą. Kto z nas zwyciężył?
— Ty! — odrzekł wściekle i odszedł, ale zaledwie zrobił kilka kroków, wrócił i syknął do mnie: — Jesteś białym synem złego czarnego Ducha. Nasz lekarz zdejmie z ciebie czary, a wtedy oddasz nam życie!