— Rób sobie ze swoim lekarzem, co ci się podoba, ale dotrzymaj danego nam słowa!
— Jakiego słowa? — zapytał szyderczo.
— Że Apacze nie zginą.
— My ich nie zabijemy. Przyrzekłem to i dotrzymam.
— I będą wolni?
— Odzyskają wolność. Co powie wódz Keiowehów, Tangua, to spełni się zawsze!
— W takim razię pójdę, teraz z moimi przyjaciómi i zdejmę im więzy.
— Ja to sam zrobię, skoro czas przyjdzie.
— Już przyszedł, już jest, bo zwyciężyłem.
— Milcz! Czy mówiliśmy przedtem o czasie?
— Nie wspomnieliśmy o tem osobno, ale rozumie się samo przez się, że...
— Milcz! — huknął na mnie ponownie. — Czas ja oznaczę. Nie zabijemy tych psów Apaczów, ale co na to poradzimy, jeżeli pomrą, gdy nie dostaną jadła, ani napoju? Czy ja będę temu winien, jeżeli umrą prędzej z głodu i pragnienia, zanim ich będę mógł puścić wolno?
— Łajdaku! — rzuciłem mu w twarz.
— Psie, powiedz jeszcze słowo, a...
Chciał groźby dokończyć, lecz powstrzymał się i wpatrzył mi się w twarz z trwogą, bo zaniepokoił go widocznie jej wyraz. Ja zaś dokończyłem za niego:
— ...a powalę cię tą pięścią na ziemię, ciebie, najpodlejszego ze wszystkich kłamców!
Odskoczył czemprędzej o kilka kroków wydobył nóż i zawołał:
— Z pięścią już się do mnie zanadto nie zbliżysz, bo w takim razie przebiłbym ciebie natychmiast.
— Nóż-piorun chełpił się także, że to zrobi, a teraz tutaj leży. Ciebie spotkałby ten sam los. O tem, co się ma stać z Apaczami, pomówię z moimi białymi braćmi. Gdybyś im włos zerwał z głowy, już byłoby po tobie i twoich. Wiesz, że możemy was wysadzić w powietrze.
Dopiero po tych słowach wystąpiłem z ósemki i po-
Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.
— 224 —