Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.
—   229   —

nić jeńców. Osiągnąwszy to, pośpieszyli obaj wodzowie zobaczyć skutki napadu większego odziału, z którym my mieliśmy do czynienia. Inczu-czuna, wyprzedzając nieco syna, obiegł zarośla, a zobaczywszy mnie, zawołał:
— Złodzieju ziemi!
I równocześnie natarł na mnie odwróconą srebrną strzelbą.
Odpowiedziałem mu wprawdzie kilka słów celem wyjaśnienia, że nie jestem jego wrogiem, lecz on tego nie słuchał i zdwoił ciosy. Musiałem niestety, jeśli nie chciałem odnieść ran ciężkich, albo nawet życia stracić, jemu sprawić ból. W chwili właśnie, kiedy zamierzył się do uderzenia, odrzuciłem rusznicę, którą się dotąd broniłem, pochwyciłem go lewą ręką za gardło, a prawą palnąłem go kilkakrotnie po skroni. On upuścił strzelbę, zacharczał krótko i padł na ziemię. Wtem zabrzmiał tuż za mną głos tryumfujący:
— To Inczu-czuna, najwyższy wódz tych psów, Apaczów! Muszę dostać jego skórę, jego skalp!
Oglądnąwszy się, ujrzałem Tanguę, który z niewiadomego mi powodu obrał ten sam kierunek. Odłożył strzelbę, wyciągnął z za pasa nóż i chciał zabrać się do nieprzytomnego Apacza, by go oskalpować. Ująłem go za ramię i zawołałem:
— Odejm rękę! Ja go zwyciężyłem, należy więc do mnie, a nie do ciebie!
— Milcz, biały robaku! — odpowiedział. — Nie pytam wcale o ciebie. Ja tylko mam do wodza prawo! Puść mnie, bo...
Pchnął nożem i trafił mnie w przegub. Nie chciałem go zabijać, nie uciekłem się przeto do noża, rzuciłem się tylko na rozjuszonego Tanguę, starając się go odtrącić od siebie. Gdy mi się to nie udało, zgniotłem mu szyję tak, że już nie mógł się ruszać, a sam pochyliłem się nad Inczu-czuną, którego twarz skropiła krew z mojej rany na ręce. W tej chwili usłyszałem jakiś szmer za sobą i oglądnąłem się. Ten ruch ocalił mi życie, gdyż otrzymałem kolbą w plecy straszne uderze-