Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.
—   234   —

— Przez... język — wybełkotałem.
— A do wszystkich dyabłów! To niebezpieczne. Przyjdzie na was gorączka, której ja nie chciałbym dostać, ale wziąłbym ją chętnie na siebie, bo taki stary pracz jak ja przetrzyma ją łatwiej niż taki greenhorn, który dotychczas widywał krew tylko w krwawej kiszce. Ale innych już ran nie macie?
— Uderzenia kolbą... głowę... plecy — odrzekłem.
— A zatem was powalono? Sądziłem, że wszystkiemu winno tylko pchnięcie. To wam pewnie głowa mruczy dyabelnie. Ale to minie. Główna rzecz to, że nie zabito tej odrobiny rozumu, którą mieliście. Niebezpieczeństwo tkwi dla was w przebitym języku, którego nie podobna obwiązać. Ja teraz...
Dalej już nie słyszałem, gdyż znów zemdlałem.
Kiedy się zbudziłem, uczułem, że jestem w ruchu. Dokoła rozlegał się tupot kopyt końskich. Otworzyłem oczy, bo mię to zastanowiło. Leżałem — proszę sobie wyobrazić — na skórze zakłutego przezemnie szarego niedźwiedzia, którą związano mniej więcej na kształt hamaku i zawieszono pomiędzy dwoma końmi. Leżałem tak głęboko w futrze, że widziałem tylko dwie głowy końskie i niebo. Słońce rzucało na mnie promienie żaru, a w żyłach płynęło mi coś gorącego, jak roztopione żelazo. Usta miałem spuchnięte i pełne stężałej krwi. Starałem się to wyrzucić językiem, ale nie mogłem nim ruszyć.
„Wody, wody!“ — chciałem zawołać, gdyż dokuczało mi okropne pragnienie, ale nie zdołałem wydobyć głosu z siebie. Powiedziałem sobie, że już po mnie i zacząłem, jak powinien to czynić każdy umierający, myśleć o Bogu i o tamtym świecie. Tymczasem zemdlałem znowu.
Potem walczyłem z Indyanami, bawołami i niedźwiedziami, odbywałem śmiertelne jazdy przez stepy, płynąłem miesiącami po morzach bezbrzeżnych. Była to gorączka z ran, w której przez długie dni mocowałem się ze śmiercią. Czasem doszedł mnie jakby z wielkiego oddalenia głos Hawkensa, czasem widziałem nad sobą