Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.
—   243   —

co przedtem nie zwróciłem uwagi, że właściwie nie mogę mówić. Skoro jednak doprowadziłem już do tego, że usiadłem, to spodziewałem się, że przynajmniej parę słów wyrzec potrafię. Spróbowałem więc i odpowiedziałem:
— Tak; mam... nawet... więcej życzeń.
Jakżeż się ucieszyłem brzmieniem mego głosu! Wydał mi się jakiś obcy, słowa wychodziły zduszone i świszczące, a sprawiały ból w przełyku, ale były to ostatecznie słowa po trzytygodniowej niezdolności wydobycia choćby jednego wyrazu.
— Mów cicho, albo znakami — rzekła, — Nszo-czi słyszy, że mówienie sprawia ci ból.
— Nszo-czi jest ci na imię? — spytałem.
— Tak.
— Więc podziękuj temu, kto ci je nadał. Nie mogłaś otrzymać odpowiedniejszego, gdyż jesteś jako piękny dzień wiosenny, kiedy rozchodzi się pierwszy raz woń świeżych kwiatów.
Nszo-czi znaczy „piękny dzień“. Dziewczyna pokraśniała lekko i przypomniała mi:
— Miałeś mi wyrazić swoje życzenia.
— Powiedz mi pierwej, czy dla mnie tu jesteś?
— Tak. Polecono mi pielęgnować ciebie.
— Kto?
— Winnetou, który jest moim bratem.
— Myślałem to sobie, gdyż jesteś nadzwyczajnie podobna do tego młodego i dzielnego wojownika.
— A ty chciałeś go zabić!
Brzmiało to na poły jak twierdzenie, a na poły jak pytanie. Spojrzała mi przy tem bystro w oczy, jak gdyby chciała zbadać całą głąb mego wnętrza.
— Nie — odparłem.
— On w to nie wierzy i uważa ciebie za swego wroga. Ty powaliłeś go po dwakroć na ziemię, chociaż dotychczas jeszcze nikt go nie zwyciężył.
— Raz, aby go ocalić, a drugi raz dla tego, że chciał mnie zabić. Polubiłem go na pierwszy rzut oka.