Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.
—   252   —

skrępowano. Niebawem miano mię pozbawić i tej odrobiny swobody.
To skłoniło mnie do ostrożności. Liczyłem wprawdzie na wrażenie, jakie zrobi kosmyk włosów, ale to mogło zawieść ostatecznie, a wówczas byłbym pozostawiony samemu sobie i swojej sile fizycznej. Należało więc ćwiczyć tę siłę. Ale jak?
Tylko podczas snu leżałem na skórze niedźwiedziej, resztę czasu siedziałem, albo chodziłem po komnacie. Oświadczyłem Nszo-czi, że nie jestem przyzwyczajony do nizkich siedzeń i zapytałem, czy nie możnaby dostać kamienia, któryby mi zastąpił krzesło. Przedłożono Winnetou to życzenie, a on przysłał mi kilka kamieni rozmaitej wielkości; najcięższy ważył zapewne z cetnar. Tymi kamieniami ćwiczyłem się, ilekroć sam byłem. Wobec moich piastunek udawałem osłabionego, w rzeczywistości jednak potrafiłem już w ostatecznym dniu podnosić wielokrotnie ów wielki kamień. To poprawiło się jeszcze w następnym tygodniu tak, że po jego upływie odzyskałem zupełnie swoje dawne siły.
Byłem tu już sześć tygodni, a nie słyszałem, żeby Keiowehów wypuszczono z niewoli. To coś znaczyło wyżywić przez ten czas około dwustu ludzi. Keiowehowie musieli później oczywiście za to zapłacić. Im dłużej nie chcieli się zgodzić na warunki Apaczów, tem bardziej wzrastał też okup.
Pewnego pięknego poranku w słonecznym dniu jesiennym przyniosła mi Nszo-czi śniadanie i usiadła przy mnie podczas jedzenia, podczas gdy kiedy indziej zawsze zaraz wychodziła. Oko jej spoczywało łagodnie na mnie i z blaskiem jakimś wilgotnym, aż wkońcu łza potoczyła się jej po policzku.
— Płaczesz? — spytałem. — Co cię tak smuci?
— To, co się ma stać dzisiaj.
— Cóż takiego?
— Keiowehowie odchodzą wolno. Tej nocy przybyli nad rzekę ich posłańcy z całym okupem.