Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/272

Ta strona została uwierzytelniona.
—   254   —

z kilku piątr, stosownie do miejscowości. Każde wyższe piętro jest nieco cofnięte tak, że przed niem leży platforma, utworzona przez powałę niższego. Całość wydaje się piramidą skalną stopni, wciskających się w miarę wysokości co raz to bardziej w lukę skały. Parter wysuwa się najbardziej naprzód i jest najszerszy, a następne piętra zwężają się co raz to bardziej. Nie są one połączone schodami wewnątrz tak jak u nas, lecz wychodzi się na nie od zewnątrz za pomocą drabin, przystawianych w razie potrzeby. Jeśli nieprzyjaciel nadciągał, usuwano te drabiny i wróg nie mógł dostać się wyżej, chyba że przyniósł z sobą drabiny. I wówczas jednak musiał zdobywać jedno piętro po drugiem, narażając się przytem na pociski obrońców, a tymczasem oni nie obawiali się jego broni.
W takiem pueblu w kształcie piramidy i ja teraz przebywałem i to na ósmem, lub dziewiątem piętrze. Jak można było stąd uciec, zwłasza że na każdej platformie znajdowali się Indyanie! Nie, musiałem pozostać. Rzuciłem się więc na łóżko i czekałem.
Były to przykre, nieznośne wprost godziny. Czas mijał ledwie żółwim krokiem, południe już przeszło, a nic nowego się nie stało. Wreszcie usłyszałem odgłos kroków kilku zbliżających się osób. Wszedł Winnetou w towarzystwie kilku Apaczów. Ja leżałem dalej, udając, że nie wiem o niczem, on zaś obrzucił mnie długiem, badawczem spojrzeniem i rzekł:
— Old Shatterhand powie mi, czy już wyzdrowiał.
— Jeszcze nie całkiem — odrzekłem.
— Ale mówić już może, jak widzę?
— Tak.
— A chodzić także?
— Przypuszczam.
— Czy uczyłeś się pływać?
— Trochę.
— To dobrze, gdyż będziesz musiał pływać. Czy wiesz jeszcze, w którym dniu miałeś mnie zobaczyć?
— W dniu mojej śmierci.