Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/273

Ta strona została uwierzytelniona.
—   255   —

— Zapamiętałeś to sobie. Dzień ten dziś nadszedł. Wstań. Teraz cię zwiążą.
Byłoby głupstwem nie posłuchać tego wezwania. Przedemną stało sześciu czerwonoskórych, którzy byliby mnie podnieśli bez trudu. Mogłem wprawdzie kilku z nich powalić na ziemię, lecz przez to osiągnąłbym chyba tylko to, że zaostrzyliby sposób postępowania względem mnie. Dźwignąłem się więc z łoża i podałem im ręce. Związano mi je z przodu, poczem skrępowali mi dwoma rzemieniami nogi w ten sposób, że mogłem wprawdzie iść, a nawet złazić, lecz nie potrafiłbym był w dużych skokach umykać. Wyprowadzono mnie na platformę.
Stąd prowadziła drabina na niższe piętra. Nie była to drabina w naszem pojęciu, lecz gruby drewniany słup, którego wcięcia służyły jako stopnie. Najpierw zeszli trzej czerwoni, potem ja, a za mną trzej pozostali. W ten sposób schodziliśmy z piętra na piętro coraz niżej. Na każdej platformie stały kobiety i dzieci, patrząc na mnie ciekawie, ale w ciszy. I one schodziły potem za nami. Na piętrach najniższych zgromadziło się ich już ze sto. One tworzyły nasz orszak, publiczność, żądną widowiska naszej śmierci.
Jak zresztą przypuszczałem, leżało pueblo rzeczywiście w barwnej dolinie, uchodzącej na szeroką dolinę Rio Pecos, gdzie mnie poprowadzono. Pecos nie jest wogóle rzeką, obfitą w wodę, a w lecie i w jesieni ma jej jeszcze mniej niż w zimie i na wiosnę. Są tam jednak miejsca głębokie, w których nawet podczas gorącej pory roku nie znać żadnego ubytku. Skutkiem tego pokrywa poblizkie obszary bujna roślinność, która zachęca Indyan do osiedlania się tam, ponieważ konie znajdują tu paszę. Takie miejsce ujrzałem przed sobą. Szerokość doliny wynosiła może godzinę drogi, a z lewej i prawej strony od nas obramowały ją zarośla i lasy, których dotykały zielone murawy. Tuż przed nami jednak las się przerywał na obu brzegach. Nie miałem wtedy czasu namyślać się nad przyczyną tego. Tam właśnie, gdzie boczna dolina uchodziła do głównej, ciągnęła się