— Znośnie. Mogę już mówić, jak to słyszycie, a spuchlizna w ustach także sklęśnie niebawem.
— Jestem tego pewien! Ta miła spuchlizna będzie wyleczona tak radykalnie, że z niej nic nie zostanie, ale z was także nic, prócz kupki prochu ludzkiego. Nie widzę dla nas ocalenia, a mimoto nie mam uczucia, jak gdyby mi śmierć groziła. Możecie mi wierzyć, albo nie wierzyć, ale nie doznaję trwogi, ani niepokoju. Tak mi jest, jakby nam czerwoni nic uczynić nie mogli i jakby gdzieś skądeś nadejść miał nagle wybawca.
— To możliwe! Ja nie straciłem jeszcze nadziei. Założyłbym się nawet, że dziś wieczorem, przy końcu tego niebezpiecznego dnia, będzie nam dobrze.
— To właśnie tylko wy potraficie powiedzieć, jako skończony greenhorn. Będzie nam dobrze! Głupstwo! O „całkiem dobrze“ nawet trudno mówić. Dziękowałbym Bogu, jeślibym wogóle istniał dziś wieczór.
— Słyszeliście już kilkakrotnie odemnie i przekonaliście się, że jestem zupełnie innym greenhornem.
— Tak? Co chcecie przez to powiedzieć! Używacie przy tem takiego osobliwego tonu! Czy przyszła wam może jaka dobra myśl?
— Tak.
— Jaka? Kiedy?
— Wieczorem tego dnia, w którym Winnetou i jego ojcu udało się uciec.
— Wówczas przyszła wam dobra myśl? To szczególne! To na nic się nam dziś nie przyda, gdyż wtedy, kiedy wam przyszła, nie wiedzieliście, że teraz otrzymamy tu u Apaczów takie piękne mieszkania. Jakżeż ta myśl wygląda?
— To kosmyk włosów.
— Kosmyk włosów? — powtórzył zdumiony. — Powiedzcieno, jak tam u was na stryszku! Czy nie grasują tam myszki przypadkiem?
— Sądzę, że nie.
— Ale co pleciecie o kosmyku włosów? Czy wam
Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/008
Ta strona została uwierzytelniona.
— 258 —