Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/009

Ta strona została uwierzytelniona.
—   259   —

jaka dawna kochanka darowała warkocz, z którego chcecie zrobić prezent Apaczom?
— Mam go od mężczyzny.
Popatrzył na mnie, jak gdyby wątpił w całość mego rozumu, potrząsnął głową i rzekł:
— Posłuchajcie, kochany sir, wam naprawdę niedobrze w głowie. Rana widocznie pozostawiła tam po sobie jakieś ślady zbyteczne. Ten kosmyk macie prawdopodobnie w głowie, nie w kieszeni. Nie wiem, w jaki sposób moglibyśmy uwolnić się z tych słupów za pomocą kosmyka włosów.
— Hm! To jest taki pomysł greenhorna; musimy czekać spokojnie, czy się okaże skutecznym. Co do uwolnienia się od tych męczeńskich słupów to jestem pewien, że przynajmniej ja na nim nie zawisnę.
— Oczywiście. Skoro was spalą, to nie będziecie wisieli.
— Pshaw! Odejdę, zanim zaczną nas męczyć.
— Co? Jaką macie podstawę do takiego przypuszczenia.
— Mnie każą pływać.
— Pływać? — zapytał, spoglądając na mnie znowu mniej więcej tak, jak psychiatra na swego pacyenta.
— Tak pływać, a tego nie mógłbym wykonać tu przy słupie. Muszą mnie więc odwiązać.
— Do stu piorunów! Któż wam powiedział, że macie pływać?
— Winnetou.
— Kiedyż będziecie pływali?
— Oczywiście, że dzisiaj.
— Good lack! Skoro od niego wyszedł ten rozkaz, to jest to istotnie promień słońca, przedzierający się przez chmury. Będziecie, zdaje się, walczyli o swoje życie.
— Ja też tak myślę.
— W takim razie nas czeka to samo, gdyż wątpię, żeby z wami miano postąpić inaczej niż z nami. Położenie nasze nie jest więc tak rozpaczliwe, jak przypuszczałem.