Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/026

Ta strona została uwierzytelniona.
—   276   —

Wymówiłem te słowa prędko, ponieważ zbliżyli się trzej wodzowie, a Inczu-czuna powiedział:
— Teraz rozkrępujmy Old Shatterhanda, ale niech mu się nie zdaje, że zdoła umknąć. Natychmiast doścignęłoby go kilkuset wojowników.
— Ani mi to przez myśl nie przeszło! — odrzekłem. — Gdybym nawet mógł umknąć, byłoby to czemś złem względem moich towarzyszy.
Gdy mię odwiązano, poruszyłem członkami, aby wypróbować ich ruchliwość.
— Wielki to dla mnie zaszczyt — rzekłem następnie — pływać na wyścigi z najsławniejszym wodzem Apaczów, ale dla niego w tem niema zaszczytu.
— Czemu?
— Bo nie jestem przeciwnikiem dla niego. Kąpałem się tu i ówdzie w potoku i starałem się nie pójść na dno, ale wątpię, czy zdołam przepłynąć tak szeroką i głęboką rzekę.
— Uff, uff! To mnie nie cieszy. Ja i Winnetou pływamy najlepiej z całego szczepu. Co warte zwycięstwo nad takim lichym pływakiem!
— I jesteś uzbrojony, a ja nie. Idę więc na śmierć, a towarzysze moi przygotowali się także na nią. Mimoto radbym wiedzieć, jak mam sobie przedstawić tę walkę. Kto najpierw pójdzie do wody?
— Ty.
— A ty za mną?
— Tak.
— A kiedy zaatakujesz mnie tomahawkiem?
— Kiedy mi się spodoba! — odrzekł z dumnym, pogardliwym uśmiechem wirtuoza, mającego do czynienia z partaczem.
— A więc może się to stać już w wodzie?
— Tak.
Udawałem coraz bardziej zaniepokojonego, strwożonego i przygnębionego i pytałem dalej:
— A więc tobie wolno mnie zabić. A ja ciebie mogę?