nieść jej, pomagając uderzeniem rąk wstecz. Nikt mnie nie zauważył. Dopłynąłem tak na przeciwko nich, dałem znów nurka, podpłynąłem jeszcze kawałek, poczem wynurzyłem się i stojąc w wodzie, zawołałem doniosłym głosem:
— Samie Hawkens, wygraliśmy, wygraliśmy!
Wyglądało to całkiem tak, jak gdybym się znajdował na płytkiem miejscu. Czerwonoskórzy dosłyszeli mnie i spojrzeli w tą stronę. Jakież wycie rozległo się na przeciwnym brzegu! Zdawało się, że tysiąc dyabłów, nagle wypuszczonych, zaczęło ryczeć na wyścigi. Kto słyszał to raz w życiu, ten nigdy tego nie zapomni. Zaledwie Inczu-czuna spostrzegł mnie, ruszył naprzód w silnych, długich ruchach i płynął, a raczej spieszył na drugą stronę. Musiałem starać się nie dopuścić go zbyt blizko, więc pomknąłem ku brzegowi, wydostałem się nań i stanąłem.
— Dalej, dalej, sir! — krzyczał Sam do mnie. — śpieszcie czemprędzej do cedru!
Tak, temu już nikt nie mógł przeszkodzić, ale postanowiłem właśnie dać Inczu-czunie nauczkę i nie odrzekłem, dopóki on nie zbliżył się do mnie na czterdzieści kroków. Potem popędziłem ku drzewu. Gdybym był jeszcze w wodzie, udałby mu się rzut tomahawkiem, tak jednak byłem pewien, że nie użyje toporu, aż się na brzeg dostanie.
Drzewo stało w odległości trzystu kroków od niego. Przebiegłem szybko połowę tej odległości, zatrzymałem się znowu i spojrzałem za siebie. Wódz właśnie z wody wychodził i szedł w pułapkę, którą nań zastawiłem. Doścignąć mnie już nie mógł, chyba co najwyżej tomahawkiem. Wyrwał go też z za pasa i ruszył pędem. Nie umykałem wciąż jeszcze i dopiero, gdy się niebezpiecznie przybliżył, zwróciłem się do ucieczki, ale tylko pozornie. Powiedziałem sobie tak: Dopóki będę stał spokojnie, to on nie rzuci toporem, bo wie, że ja uskoczę na bok w danej chwili, widząc, że tomahawk nadlatuje. Jeśliby zaś rzucił, to musiałby mnie najpierw dopędzić i w ten sposób dopiero cios zadać. Rzutu należało się tylko wtedy
Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/032
Ta strona została uwierzytelniona.
— 282 —