Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/034

Ta strona została uwierzytelniona.
—   284   —

lić, powaliła jego samego. Natychmiast stanąłem przy nim, położyłem prawe kolano na jedną, a lewe na drugą jego rękę, ująłem go za kark lewą ręką, a prawą podniosłem tomahawk i zawołałem:
— Inozu-czuno, czy prosisz o łaskę?
— Nie.
— To ci głowę rozłupię!
— Zabij mnie, psie! — stęknął, usiłując się napróżno uwolnić.
— Nie; ty jesteś ojcem Winnetou i będziesz żył, ale na razie zmuszasz mnie do tego, żebym cię unieszkodliwił.
Uderzyłem go po głowie płaską stroną tomahawka, wskutek czego zacharczał, członki mu drgnęły kurczowo i wyciągnęły się potem. Czerwonoskórym mogło się wydać, że go zabiłem. Zabrzmiało wycie, jeszcze okropniejsze niż przedtem. Przywiązałem Inczu-czunie pasem ręce do ciała, zaniosłem go do cedru i tam położyłem. Musiałem, choć niepotrzebnie, odbyć ten kawałek drogi, ponieważ tego wymagała nasza umowa. Potem zostawiłem go jednak na ziemi, a sam pobiegłem nad rzekę, widząc, że wielu czerwonych, z Winnetou na czele, rzuciło się do wody, aby przepłynąć na moją stronę. To mogło się stać niebezpiecznem dla mnie i dla towarzyszy, jeśliby Apacze nie chcieli słowa dotrzymać. Dlatego zawołałem, znalazłszy się nad wodą:
— Precz! Wódz żyje, nic mu złego nie wyrządziłem, ale zabiję go, gdy się zbliżycie. Niech tu tylko Winnetou przypłynie; chcę z nim pomówić!
Nie zwrócili uwagi na tę przestrogę, ale Winnetou podniósł się w wodzie tak, że go wszyscy mogli zobaczyć i zawołał do nich kilka słów, których nie zrozumiałem. Posłuchali go i zawrócili, a on sam przypłynął na tę stronę. Czekałem na niego nad wodą i powiedziałem, gdy z niej wychodził:
— Dobrze, że odesłałeś wojowników, gdyż byliby ojca twego narazili na niebezpieczeństwo.
— Zabiłeś go tomahawkiem?