Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/042

Ta strona została uwierzytelniona.
—   292   —

chowano starannie, gdyż Winnetou, pomimo że mnie za swego wroga uważał, zajmował się mną bardzo żywo. Następnie zwrócił się do mnie z temi słowy:
— Niech mój biały brat powie, z jakiego oddalenia, oraz ile strzałów macie dać.
— Mnie wszystko jedno. — odrzekłem. — Kto broń wybierał, niechaj i to rozstrzygnie.
— Tak, ja rozstrzygam. — rzekł Tangua. — Dwieście kroków i tyle strzałów, dopóki jeden z nas nie padnie i nie zdoła się już podnieść.
— Dobrze — powiedział Winnetou. — Ja będę uważał. Będziecie naprzemian strzelali. Ja stanę obok ze strzelbą i wpakuję kulę w łeb temu, który się ośmieli ten porządek złamać. Ale kto ma strzał pierwszy?
— Naturalnie, że ja! — zawołał Keioweh.
Winnetou potrząsnął niechętnie głową i rzekł:
— Tangua zabiera wszystkie korzyści dla siebie. Old Shatterhand ma pierwszy strzał.
— Nie! — odparłem — Niech się stanie według jego życzenia. On da jeden strzał, potem ja drugi i będzie po wszystkiem.
— Nie! — odrzekł Tangua. — Strzelamy, dopóki jeden z nas nie padnie!
— Oczywiście, ponieważ pierwszy mój strzał rozciągnie cię na ziemi.
— Chełpliwiec!
— Pshaw! Właściwie powinienbym ciebie zabić, ale tego nie zrobię. Najmniejszą karą za to, co uczyniłeś, będzie to, że cię okulawię. Strzaskam ci prawe kolano; zapamiętaj to sobie!
— Czyście słyszeli? — zaśmiał się. — Ta blada twarz, którą właśni przyjaciele nazywają greenhornem, zapowiada, że z odległości dwustu kroków strzeli mi w kolano! Wyśmiejcie go wojownicy, wyśmiejcie!
Spojrzał dokoła, ale nikt się nie zaśmiał. Wobec tego mówił sam dalej:
— Wy się jego boicie! Ja wam pokażę, że sobie kpię z niego. Chodźcie, odmierzmy dwieście kroków!